A jednak to prawda, że człowiek uczy się całe życie. Na takim koncercie jeszcze nie byłem i nic tu nie zmienia naczelne założenie Inhalacji Muzycznych: prezentowanie publiczności tego, czego w – przepraszam za wulgaryzm – mediach głównego nurtu nie uświadczysz, a co poznania warte. Bardowie, muzyka etniczna, rozmaite mutacje jazzu – dla każdego coś miłego. Ale imć Adam Strug nawet na tym tle zaprezentował się niezwykle. Bo też i twórcą jest nietuzinkowym.
Ma bowiem pan Strug, jak to słusznie określili w kuluarach jego znajomi, kilka repertuarów. Są więc piosenki własne, tworzone i prezentowane na rozmaitych scenach od, bagatela, ćwierć wieku, które dopiero w ubiegłym roku doczekały się częściowej fonograficznej prezentacji na płycie „Adieu”. Wykonuje też pieśni - tak świeckie, jak i nabożne – swoich rodzinnych Kurpi. Te nabożne, a ściślej żałobne, ukazały się dwa lata temu na krążku „Requiem polskie” zespołu Monodia, którego Strug jest spiritus movens. Dzięki swojej działalności etnomuzykologicznej ocalił pan Adam ważny fragment kultury ludowej, która marnieje i zanika pod wpływem naporu muzy z Zachodu (tu piszący te słowa sam uderza się w pierś, bo przecież tę właśnie zachodnią muzę od lat na Progrocku propaguje). Tworzy też muzykę do spektakli, scenariusze do filmów dokumentalnych – krótko mówiąc jest kimś, kogo dawniej określono by mianem „szaleńca Bożego”. A z czym ów szaleniec przyjechał do stolicy Warmii? Z piosenkami swojego autorstwa. Czyli kolejny śpiewający poeta, cóż w tym niezwykłego? – zapyta ktoś. Ano, niezwykłości na koncercie Struga nie zabrakło. Z kilku powodów.
Żadnych mikrofonów, zero sprzętu nagłaśniającego. Tylko trzy krzesła. Najwyższe dla Adama Struga, z racji funkcji lidera i dla lepszej nośności jego akordeonu. Niższe dla Mateusza Kowalskiego (banjo) i Wojtka Lubertowicza (bębny obręczowe). Skład niewielki, sala amfiteatru nie tylko z nazwy Kameralna – wszystko było świetnie słychać, bez żadnych odbić i zniekształceń z głośników. Cały zespół umiejscowiony jak najbliżej publiki – w zasadzie twarzą w twarz z pierwszym rzędem – to tylko podkreśliło intymną atmosferę koncertu. Koncertu bogatego zarówno w treść muzyczną – mimo okrojonego instrumentarium – jak i w niebanalne słowa. Bo piosenki Struga tworzone są według receptury, która wydaje się zanikać. Ma być wyraźna melodia, ale ma być też TEKST. Nie na zasadzie ołbejbebejbe, tylko niosący głębsze przesłanie, komunikat ważny w treści i piękny w formie. Dlatego Strug wykorzystuje nie tylko swoje liryki, ale też teksty Bolesława Leśmiana czy Emila Zegadłowicza (choć akurat oparta na jego wierszu „Za Marychostem” tego dnia nie zabrzmiała, mimo próśb zebranych). Ale i Strugowe teksty są nie w kij dmuchał. Generalnie mają dwa stale przeplatające się leitmotivy: miłość i Boga. Z tym, że niekoniecznie jest to dobrotliwy Bóg z Nowego Testamentu. Jest raczej zazdrosny o parę kochanków (patrz: „Grzeszne tango”) i niewzruszony w swej straszliwej woli („Ptaki”). Czyli wesoło nie jest. Wytłumaczcie mi więc jakim cudem wszyscy słuchali w skupieniu, ewentualnie śpiewali razem panem Adamem, jeśli ktoś tekst znał? Jakim cudem przy tym skrzyżowaniu piosenek z „Księgą Koheleta” co poniektórzy tańczyli? To był drugi powód, dla którego Strug był tak blisko słuchaczy – po prostu zostawił miejsce na zaimprowizowany parkiet i jeszcze sam zachęcał zebranych do pląsów. A może właśnie na tym to wszystko polega? Pan Adam śpiewa o życiu. A życie ani nie jest w całości radosne, ani bezbrzeżnie smutne. Czemu więc nie tańczyć przy songach, które mieszają radość z cierpieniem? To takie preludium do ostatniego tańca w naszym życiu – danse macabre. Niski, krępy facet wygrywa na akordeonie raz wesołe, innym razem żałobne nuty i mówi nam tym swoim zachrypniętym głosem: „Memento mori!”. A my słuchamy tego ostrzeżenia z uśmiechem na ustach. Doprawdy, nic nie rozumiem.
Paweł "Trybik" Tryba