Wyjście w niedzielny wieczór na występ dwóch ważnych dla polskiego progresu kapel kazało mi przewartościować opinię o mnożących się w polskich telewizjach talent shows. Jeszcze jakiś czas temu Tune, headliner koncertu, nie mogliby liczyć na opłacalność dużej trasy, jaką dali w kilkunastu miastach Polski. Bo tak Bogiem a prawdą koncertowy rynek, jeśli chodzi o grupy grające progres, leży i kwiczy. Kapele ze stajni Lynx Music pokażą się od wielkiego dzwonu w Krakowie i okolicach, bo mają blisko. Kraków może się też poszczycić cyklicznymi ProgGnozami w klubie Zaścianek. Zawsze można pograć w kilku klubach kujawskiego złotego trójkąta: Bydgoszcz-Inowrocław-Toruń, załapać się na występ na gniewkowskim festiwalu albo na suport jakiejś zagranicznej szychy w scenerii Teatru im. Wyspiańskiego w Katowicach albo na Ino Rocku. Poza tym – pojedyncze sztuki od przypadku do przypadku. Ale żeby tak objechać wzdłuż i wszerz całą Polskę? To już wyzwanie, któremu potrafią sprostać tylko nieliczne kapele – prawdziwe gwiazdy mogące liczyć na odzew fanów (Riverside, Tides From Nebula) albo uparciuchy stawiające wszystko na jedną kartę, inwestujące każdą minutę i każdą złotówkę w rozwój kapeli (dobrym przykładem są Thesis, którzy pewnie do czegoś konkretnego dojdą – wcześniej wymienione gwiazdy też nie dostały kariery na talerzu). Pozostali, grający na pół gwizdka albo dla własnej przyjemności, mogą liczyć co najwyżej na lokalną popularność albo w ogóle mówią: pas! i pozostają projektami studyjnymi. Nie mówię tego, żeby kogoś zgnębić, albo wsadzić kij w mrowisko – takie są smutne fakty. A tu Tune pokazują się przed Korą czy przed NerGaahlem (dokładnie nie wiem przed kim i na którym kanale, bo od lat z wyboru nie mam telewizora), znoszą kilka słów krytyki od telewizyjnych najmimordów i… zdobywają sporą popularność. Bo są dobrzy, a w dodatku nietypowi. Bo polska publiczność naprawdę łaknie nowych dźwięków, tylko nie ma im ich kto zaserwować na fali Radia Bzdet. I raptem łodzianie dołączają do wąskiego grona zespołów, które mogą zagrać rentowną biletowaną trasę z prawdziwego zdarzenia. A przypadek naszych bohaterów wcale nie jest odosobniony, co udowodnili choćby Me, Myself, And I czy L.U.D.W.I.K.. Czyli czasem warto ścierpieć głupie komentarze muzyków, którzy kiedyś byli gwiazdami, ale brzydko się zestarzeli. W ten sposób sceniczni geronci, może nawet wbrew swej woli, dają polskiemu podziemiu impuls do rozwoju.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że frekwencja była oszałamiająca. Co to, to nie. W sali Nowego Andergrantu (ostatnio ciekawie przemalowanej, ale o tym z pewnych względów napiszę za tydzień) , pojawiło się około pięćdziesięciu osób. Niestety, to jest dziś w Polsce zadowalająca publiczność na klubowym koncercie. Ale jestem dziwnie spokojny, że ci, którzy wtedy przyszli, przyjdą i następnym razem i jeszcze przyprowadzą znajomych, bo oba zespoły zaprezentowały się z jak najlepszej strony. Niespodzianką dla publiczności, w większości przybyłej na Tune, na pewno był support. Przyznam szczerze, że ja również nie wiedziałem czego się po zreformowanym Thesis spodziewać. Widziałem ich już dawno temu na deskach Anderu, ale to było jeszcze za czasów, gdy mikrofon w warszawskim ansamblu dzierżył Łukasz Krajewski. Kacper Gugała, który zastąpił go w grudniu ubiegłego roku, był dla mnie zagadką. Zaczęli od mojej ulubionej „Persephony” i moje obawy poszły w kąt. Proszę państwa, Thesis doczekało się frontmana pełną gębą. Łukasz Krajewski był świetnym wokalistą, operował płynnie zaśpiewem godnym Serja Tankiana i głębokim growlem, ale brak mu było na scenie iskry. A Gugała chętnie by rozsadził cały klub. Aż go nosiło! Dysponuje mocnym barytonem, potrafi się fachowo wydrzeć na grunge’ową modłę, ale nie używa w odróżnieniu od poprzednika deathowego ryku. I bardzo dobrze – jest śpiewakiem z własną tożsamością, a nie surogatem Krajewskiego. Sprawdził się zresztą zarówno w starym repertuarze (pojawiły się m.in. „Nourisher” i „Fates” z ostatniej EPki zespołu, ozdobione przez jednego z gitarzystów upiornie brzmiącym talk boxem) jak i nowych utworach, zresztą też odziedziczonych po poprzedniku, ale gruntownie przerobionych. Z nowymi tekstami w ojczystym języku (co się chwali) i własnymi liniami wokalnymi. Jeśli tak ma brzmieć nowy, zapowiadany na jesień album Thesis (premiera singla „Ze szkła” już 17.04!), to jestem jak najbardziej za. Zwłaszcza, że entuzjazm wokalisty udzielił się całej ekipie, miotającej się po scenie jak w ukropie. Fakt, Thesis nie wytyczają nowych ścieżek. Ale, do licha, kto je dziś wytycza? Na pewno prędzej doczekamy się nowego albumu warszawiaków niż ich duchowych ojców z Tool. Zagrali krótko, około pięćdziesięciu minut, ale kupili publiczność, dla której wcześniej w większości przypadków byli anonimowi.
Nie zawiodła też gwiazda wieczoru, co cieszy mnie podwójnie. Nie dość, że muzycznie byli w formie, to jeszcze udało się im wciągnąć zgromadzonych, którzy raczej nie wyglądali na maniaków prog rocka, w swoją opowieść o Michaelu i jego pobycie w zakładzie psychiatrycznym. Zaprezentowali „Lucid Moments” od początku do końca, a debiut Tune nie składa się przecież z prostych piosenek. Fakt, akordeon Janusza Kowalskiego i gitara Adama Hajzera zapewniają atrakcyjne brzmienie, ale częste instrumentalne popisy (tu brylował gitarzysta), głosy z tła dopowiadane przez Leszka Swobodę i wokalny teatr Kuby Krupskiego składały się na porcję wymagającej skupienia muzyki. Mistrzem ceremonii był Krupski. Ostatnio widziałem go w tym samym repertuarze ubranego w kaftan bezpieczeństwa, tym razem miał na sobie palto i szalik, ale odpowiednio rozwichrzona fryzura, wicie się i zaplątywanie się co rusz we własny ubiór nie dawały zapomnieć, ze gra człowieka niespełna rozumu. No cóż, Peter Gabriel już nie może, dobrze więc, że jego aktorskie zachowania kultywują spadkobiercy – a Krupski niewątpliwie mocno się u pierwszego wokalisty Genesis zadłużył. Ostatnie utwory, szykowane na drugą płytę kwintetu, pokazały nieco inne oblicze Tune – bardziej zwarte, wręcz piosenkowe. Kowalski przesiadł się w tych nowych kawałkach za keyboard, porzucając akordeon. Trochę szkoda – przecież to jeden z wyróżników brzmienia łodzian. Publiczność była urzeczona, a wokalista po koncercie nie mógł się uwolnić od fanów chcących sobie zrobić z nim zdjęcie. A może z Michaelem…? Śmiało można powiedzieć, Że Tune szturmem zdobyli Olsztyn – takimi właśnie zaangażowanymi koncertami zespoły budują swoją markę. Nie wystarczy wejść na dechy i zagrać – trzeba jeszcze mieć kontakt ze słuchaczami – a Tune nie tracili go nawet na moment. Wracałem do domu bardzo zadowolony – progresywny wieczór w Anderze udowodnił, że nie tylko Riverside kreuje na scenie magię – potrafi to znacznie więcej rodzimych zespołów, tylko najpierw muszą znaleźć metodę, by dotrzeć do szerszego odbiorcy – jeśli wyrzucają ich drzwiami, niech próbują wejść oknem. Choćby tym oknem był ekran telewizora!
Tekst: Paweł Tryba