Z perspektywy czasu poprzedni koncert Marka Knopflera na ziemiach polskich w 2010. roku wspominałem z mieszanymi uczuciami. Było solidnie, na poziomie, momentami bardzo dobrze, ale Knopfler to artysta od którego oczekuje się trochę więcej. Oczekuje się magii. Dlatego do Łodzi jechałem się „odkuć”, albo, o zgrozo, ostatecznie się przekonać, że Knopfler już na scenie nie może. Wieczór gorący, bezchmurny. Ludzie zdążyli już zapomnieć o śniegu, który zalegał ulice raptem miesiąc wcześniej. Nic tylko rozkoszować się muzyką. Wysiadłem z pociągu na Łodzi Kaliskiej, podszedłem do Atlas Areny (na dobrą sprawę to tylko przejście przez ulicę), odszukałem przed wejściem redaktora Pabisa i udaliśmy się razem na występ niegdysiejszego lidera Dire Straits.
Swoim zwyczajem zahaczyłem o stoisko z „merczem” i odszedłem odeń jak niepyszny. Same horrendalnie drogie koszulki. Żadnych płyt. A przecież Knopfler ma w repertuarze sporo trudniej dostępnych ciekawostek (liczne soundtracki, płyty sygnowane wspólnie z muzykami country, akustyczne EPki), fani chętnie uzupełniliby kolekcję. Nic to, najważniejsza tego wieczora była prezentacja muzyki na żywo, reszta to tylko oprawa. We wnętrzu hali czekał nas zgrzyt i to wcale nie mały. Nie ustawiono żadnych telebimów. Jeśli ktoś tak jak my załapał się na dalsze sektory płyty, to mógł zapomnieć o śledzeniu mimiki artysty, a i ze szczegółami mowy ciała miał problemy. Jak na razie zapowiadało się średnio…
Pierwsze takty „What It Is”, chyba największego solowego przeboju Marka, trochę mnie uspokoiły. Maestro zdecydowanie był w formie. Gitarowej, ale też wokalnej. Poprzednio brakowało w jego śpiewie tego luzackiego zadzioru, który miał na płytach Straitsów. Tym razem ta maniera przeniknęła także do późniejszych dokonań Marka, nadała tym w sumie delikatnym piosenkom zdrowej szorstkości. Na początku Knopfler i jego siedmiu (!) kompanów skupili się na przeglądzie utworów z albumów sygnowanych tylko nazwiskiem gitarzysty. Mark obficie szafował utworami z zeszłorocznego „Privateering”. Sporo tam bluesa i rockabilly (np. „Don’t Forget Your Hat”), było czym rozgrzać publikę. A żeby ją wyciszyć – sięgnął po balladowe „Haul Away”, ozdobione celtyckimi akcentami. Michael McGoldrick mógł sobie posmęcić na flecie, a John McCusker na skrzypcach. Obaj panowie przydali też rumieńców tytułowej piosence z ostatniej płyty Marka. Oczywiście były też wycieczki w dawniejsze czasy. Pewne kompozycje ze swoich solowych płyt Knopfler lubi bardziej niż inne. Choćby „Speedway At Nazareth” i „Marbletown”, które dają muzykom pretekst do luźnej, nieskrępowanej gry. Zwłaszcza ten drugi utwór został ciekawie rozbudowany – pizzicato Glenna Wolfa na kontrabasie to mistrzostwo! Jakoś rzadziej wracam do takiej sobie płyty „Shangri La”, ale muszę ją sobie odświeżyć, może się w końcu polubimy – otwierająca ją ballada „5:15 A.M” zabrzmiała doprawdy uroczo. Nawet się z kolegą Cataclystą nie spostrzegliśmy, kiedy ten nieszczęsny dystans od sceny przestał nam przeszkadzać. Słuchaliśmy, słuchaliśmy, a Mark i jego partnerzy rozkręcali się z numeru na numer…
Oczywiście największy aplauz wzbudziły poutykane w drugą połowę występu utwory Dire Stras. Najpierw po krótkim, odegranym na flecie wstępie rozległo się „Romeo And Juliet”. A mój błogostan wzrósł, bo aż słychać było zaangażowanie Knopflera w kawałki, które grać MUSI, bo spora część ludzi po to kupiła bilety. Ostatnio te Straitsowe klasyki brzmiały trochę bez polotu. Ale nie tym razem. Przy „Sultans Of Swing” (brawa coraz głośniejsze!) zagadnął mnie siedzący obok jegomość, który twierdził, że przyjechał usłyszeć te właśnie pomnikowe utwory. Niżej podpisany równą atencją darzy Knopflera solowego, więc chwilkę się poprzekomarzaliśmy. Myślę, że żywiołowe „Postcards From Paraguay” z ostatniej płyty ostatecznie przekonało pana konserwatystę. Ten mariaż rocka i andyjskiego folkloru po prostu musi się podobać! Kulminacyjnym punktem wieczoru było ostatnie w regularnym secie „Telegraph Road”. Ileż finezji było w grze Marka, autentycznie mnie zahipnotyzował. A i Krzysztof słuchał urzeczony. Wybitny gitarzysta to taki, który nie nudzi solówką, którego prosi się, by te jego popisy trwały jeszcze chwilkę dłużej. Mark w „Telegraph Road” swoją wybitność potwierdził. Po zejściu muzyków ze sceny sala tupała i klaskała parę minut, w czasie których starsi panowie (średnia wieku w zespole – około sześćdziesiątki!) zapewne uzupełniali bilans płynów. A potem rozległ się kolejny utwór obowiązkowy. Być na koncercie Knopflera i nie usłyszeć „Brothers In Arms?”. Tego publiczność by nie zniosła. Większość zebranych na płycie opuściła krzesełka i podeszła pod scenę. A Mark czarował. Potem muzycy ukłonili się, zeszli z desek, ale wrócili po kilkudziesięciu sekundach. Lider zaśmiał się szelmowsko i odpalił „So Far Away”. Oczywiście połowę tekstu wyśpiewali za niego fani. I to już był koniec dwugodzinnego show. Długo to, krótko czy w sam raz? Ja osobiście mógłbym wymienić jeszcze kilkanaście utworów, które chciałbym usłyszeć. Knopfler zagrał inne, bo taką miał koncepcję. Ale to nie jest najważniejsze. Przez te dwie godziny obcowaliśmy z wielkim pięknem i równie wielkim kunsztem. Proszę państwa, Mark Knopfler jeszcze nie jest kombatantem. Nagrywa albumy i jeździ w trasy, bo wciąż ma wiele do przekazania!