Co się odwlecze to nie uciecze. Krzysztof Ścierański miał się pojawić na olsztyńskich Muzycznych Inhalacjach już w styczniu. Nie dotarł przez poważne zdrowotne komplikacje. Jak sam zauważył, w okolicach zapowiadanego przez Majów końca świata ogólnego kataklizmu co prawda nie było, ale katastrof pomniejszych, przynajmniej w jego środowisku, była masa. Śmierć Jana Pluty, z którym Ścierański grał niegdyś w swoim Trio, guz mózgu i paraliż Jarosława Śmietany, wreszcie poważny stan naszego gościa – wszystko w ciągu kilku miesięcy. Osobiście w żadne klątwy nie wierzę, ale fakt jest faktem – mieliśmy do czynienia z wyjątkowo paskudnym zbiegiem okoliczności. Ścierański wrócił jednak do formy, w dodatku głodny grania – po koncercie opowiadał jak wściekał się na długą terapię, w trakcie której nie mógł brać do ręki instrumentu.
Jeszcze nigdy nie widziałem aż takiej ilości sprzętu podczas koncertu solowego. Ale nasz wirtuoz gitary basowej nie podpina jej przecież tylko do gołego wzmacniacza - przepuszcza ją przez system MIDI, generuje zarejestrowane wcześniej podkłady, odpala sample – cała ta krzątanina to dodatkowy element show (ogląda się to fajnie, a artyście można tylko pozazdrościć koordynacji). Ale koncerty pana Krzysztofa nie samą muzyką stoją – jego opowieści o genezie poszczególnych utworów są naprawdę zajmujące. Wcześniej nie zauważyłem, kapuściana głowa, że „Polski blues” ze zjechanej przeze mnie w odtwarzaczu do imentu płyty „Directions” ma melodię zadziwiająco podobną do „Komu dzwonią, temu dzwonią” Grzesiuka. Repertuar opierał się w dużej mierze na wspomnianej „Directions”. Zabrzmiała „Modlitwa” (w miejscu, gdzie na płycie ze swoim lalalala wchodzi dziecięcy chór, tym razem śpiewała zachęcona przez Ścierańskiego publiczność), „Chiński blues”, "Od zmierzchu do świtu" i "Polski blues". O klasie wykonawczej nie wspomnę – pan Krzysztof to autentyczna legenda, gra zawodowo od czterdziestu lat, szlify zdobywał w najsłynniejszych polskich kapelach fusion. Ale cieszy fakt, że Ścierański mimo takiego stażu nadal cieszy się graniem – tego nie można udać. A i pomysły miewa doprawdy kozackie. Kilka godzin przed występem zauważył na jednej z ulic Starówki dziewczynę z futerałem na skrzypce. Z miejsca zaproponował jej gościnny udział w koncercie, bo jeszcze nigdy nikogo nie zaprosił ot tak, z ulicy, a bardzo chciał to zrobić. I tak Kasia, studentka dietetyki, grająca na skrzypcach w studenckim Zespole Pieśni i Tańca Kortowo, wdała się z Mistrzem w instrumentalny dialog w dwóch utworach. Jak na pełen spontan – wyszło świetnie! Gratuluję otwartości i odwagi! Poza utworami z „Directions” zabrzmiało kilka wciąż czekających na wydanie kompozycji (a archiwum pomysłów ma ponoć Ścierański ogromne) i... „Ciało” Grzegorza Ciechowskiego, w wersji nijak nie przypominającej pierwowzoru - w interpretacji Ścierańskiego ten podszyty erotyzmem snuj zamienił się w rajcowny, blues rockowy numer. Bas i gitara w rękach Ścierańskiego potrafią zabrzmieć jak coś zupełnie innego. Cała bateria efektów i podpięcie systemu MIDI pozwalają mu imitować wrzask przerażonej kobiety, skrzypienie nienaoliwionych drzwi, saksofon... Fajne ubarwienie występu. Kto powiedział, że jazz należy wykonywać ze śmiertelną powagą? Krzysztofowi Ścierańskiemu udało się przez te dwie godziny zaczarować zebranych swoją muzyką i przy okazji stworzyć niemal rodzinną atmosferę. Dziękujemy serdecznie i trzymamy za słowo – pan Krzysztof obiecał, że po wakacjach wróci do nas w składzie trzyosobowym!
Tekst: Paweł Tryba