Wiele różnych słów naczytałem się o powrocie Fish’a z nowym albumem. Jeszcze zanim Pan Ryba wydał swoje nowe dziecko w postaci płyty „A Feast Of Consequences”, co najmniej kilkanaście osób z góry „wiedziało” że to będzie klapa, niepowodzenie, no co najwyżej średnie przedsięwzięcie zarówno od strony studyjnej jak i koncertowej. Wszystkim tym malkontentom i niedowiarkom, po wczorajszym wieczorze w łódzkim Klubie Dekompresja, chcę dziś zagrać na nosie, i to w dodatku w najbardziej wyszukany, zuchwały sposób. Otóż drodzy malkontenci! Fish jak był, tak wciąż jest sobą, tym samym Fishem jakiego znamy od lat! Charyzmatycznym, znakomitym artystą od którego wielu współczesnych frontmanów, uznających siebie za bożyszcza rockowych scen mogłoby wciąż nauczyć się w przeciągu dwugodzinnego koncertu więcej niż z własnych doświadczeń nawet przez 20 lat!
Na szczęście wspomnianych na wstępie malkontentów było zdecydowanie mniej, niż ludzi którzy wciąż darzą Fisha ogromną sympatią i sentymentem, i nadal są jego wiernymi fanami. Ci ostatni w sile ładnych kilku setek pojawili się wczoraj w gościnnej Dekompresji i dostali to... co wiedzieli że dostaną! Rewelacyjny koncert, poparty znakomitą formą sceniczną Ryby, cudowną grą Jego doświadczonego zespołu, wspominkami z przeszłości w postaci wizualizacji, które między innymi doskonale oddały temat nowej płyty oraz nagłośnieniem koncertu o którym mogę napisać tylko jednym słowem – majstersztyk! Shaun Rogers nie poszedł w głośność (co lubi wielu dźwiękowców) a w klimat i namacalność każdego dźwięku, co w połączeniu z bardzo dobrą akustyką pomieszczenia w Dekompresji dało efekt jak się patrzy! Muzyka smakowała i trafiała do duszy a nie odbijała się pomiędzy ścianami a bębenkami!
Fish, po za tym że ma teraz sporą brodę, nie zmienił się nic a nic od czasu gdy po raz ostatni widziałem Go na żywo (rok 2007). Z łatwością zawładnął publicznością w swoim stylu. Żartował pomiędzy utworami w swój jedyny i niepowtarzalny sposób. Dyrygował widownią, a ta świetnie się z nim bawiła, wspólnie śpiewając, klaszcząc, skacząc a nawet... tańcząc „Jezioro Łabędzie”. Zrugał także niesfornego fana za to, że przerwał mu gromkim okrzykiem bardzo osobistą zapowiedź do jednego z utworów. Nie zabrakło (jak zwykle) „Ody Do Żubrówki” i prób posługiwania się polskim językiem pełnym różnych „szeleszczących” słówek (Woda Zrrrood laaana – to jest to :) ). Tradycyjnie też każdy z nas, widzów mógł poczuć w podświadomości most przyjaźni jaki Wielki Szkot zawsze buduje na swych koncertach pomiędzy Szkocją a Polską. Zresztą pojawiające się w utworach elementy szkockiego folku i niektóre z obrazów wyświetlanych na ekranie mocno tą więź potęgowały.
Repertuar koncertowy to oczywiście lwia część najnowszego albumu „A Feast Of Consequences” poparta całym wachlarzem utworów z poprzednich płyty solowych Fish’a oraz (ku ogromnej radości widowni) kilku charakterystycznych utworów Marillion z tzw. Rybiej Ery. Nie zabrakło takich numerów jak „Script For A Jester’s Tear”, „Assassing”, „He Knows You Know”, „Freaks” i naładowanego energią finału „Fugazi”. Świetnie zabrzmiał „Mr. 1470” – notabene jeden z moich ulubionych numerów Fisha. Stary (stały) dobry rozkład jazdy stanowiły oczywiście: „Credo”, „Tongues”, „Lucky” i tradycyjny, drugi bis „The Company” (nie ma go na kartce z playlistą widoczną na zdjęciu, ale wybrzmiał właśnie w finale koncertu). Ale najważniejszą częścią setu były nowe utwory, które zabrzmiały rewelacyjnie. Podobnie zresztą brzmi nowa płyta, którą można było kupić w dwóch wersjach od jednej z najważniejszych osób w życiu Wielkiego Szkota – od Tary, jego przesympatycznej, ciągle uśmiechniętej córki, która wraz z ojcem przyjechała na polski tour. Wracając do nowych utworów, to zostały one zagrane z ogromną dbałością o każdy najdrobniejszy szczegół. Pianista – Foss Patterson zadbał o wszystko! O odpowiedni sampling, efekty a przede wszystkim o klasyczne brzmienie pianina, które znakomicie wpisuje się w nowy materiał. Gitarzysta, Robin Boult czuł się na scenie przy Rybie... jak ryba w wodzie. Chyba w przypadku tego muzyka mogę tak bez kozery napisać. Wszak facet ma już za sobą mnóstwo koncertów u boku Fish’a. Skład uzupełniała tradycyjnie świetnie zgrana sekcja rytmiczna: Steve Vantsis – gitara basowa, Gavin Griffiths – perkusja.
Koncertowy wieczór przeleciał jak z bicza strzelił. Czas było przenieść się za kuluary. A tam Fish pojawił się sam, ale spędził z fanami bardzo dużo czasu. Nam udało się wręczyć bohaterowi wieczoru jeden egzemplarz okolicznościowego Kalendarza Stowarzyszenia Progres, zamienić kilka słów, zdobyć autografy i oczywiście ustawić się do wspólnej foty. Resztę Rybiej ekipy odnaleźliśmy w zespołowym autokarze. Robin i Foss to wspaniali faceci, z którymi pewnie można by ukraść księżyc. Poświęcili nam bardzo dużo czasu, pomimo po koncertowego zmęczenia. Rozmawialiśmy min. o naszych, polskich wykonawcach przy okazji wręczając muzykom prezenty „do posłuchania”. Obaj nadmienili, że bardzo cenią polską scenę progowego grania. To był długi wieczór, który tak naprawdę dla mnie mógłby trwać jeszcze co najmniej dobę, ale niestety kiedyś trzeba było uścisnąć dłonie na pożegnanie. Jestem jednak przekonany że spotkamy się z Rybią Ekipą już niebawem. Wszyscy bowiem zgłaszali akces na przybycie do Łodzi po raz kolejny. Oby jak najszybciej!
Koncerty w łódzkiej Dekompresji to tradycyjnie znakomita organizacja. Wszystko w Klubie przebiegało bez najmniejszych zakłóceń. Ochraniarze byli wyrozumiali, obsługa uprzejma i miła. Pragnę serdecznie podziękować w imieniu serwisu progrock.org.pl oraz swoim własnym oczywiście za przyznaną nam akredytację dziennikarską, dzięki której mogę dziś podzielić się z Wami wrażeniami z poprzedniego wieczoru. Zaręczam! Był magiczny, gwieździsty i bardzo wyjątkowy. Dla mnie i chyba dla wszystkich fanów dobrej muzyki zgromadzonych w łódzkim klubie.
Ps. Podziękowania i pozdrowienia dla Oli, Marcina i Marka – dobra z nas ekipa ;)
Krzysiek „Jester” Baran