25 i 26 kwietnia miałem okazję uczestniczyć w trzeciej edycji festiwalu Warsaw Prog Days organizowanego przez klub Progresja. Impreza odbyła się w nowej siedzibie klubu, która hula już na dobre. Na wstępie zacznę od opisania tej zmiany, jako że jeszcze nie miałem ku temu okazji. Należy już zapomnieć o szarej budzie między blokami przy ul. Kaliskiego. Obecny adres klubu to ul. Fort Wola 22. Może z zewnątrz miejsce to nie robi wielkiego wrażenia, ale w środku zdecydowanie zyskuje. Noise Stage to małe pomieszczenie, ale wszystko jest tam na swoim miejscu, szatnia, bar, scena. Dla widowni przestrzeni nie jest za wiele, ale na małe koncerty z pewnością wystarczy. Organizacja małych występów na Main Stage byłaby raczej nieekonomiczna, biorąc pod uwagę rozmiary samej sali i potrzebę jej nagłośnienia i oświetlenia. Tu z kolei przestrzeni jest co nie miara, spokojnie można planować duże koncerty. Tu, podobnie jak w Teksasie (stare amerykańskie powiedzonko) wszystko jest większe. Sala naprawdę robi wrażenie i przestrzenią i rozmieszczeniem wszystkiego (dobrze usytułowany i bardzo długi bar pod ścianą, szeroka sala). Wystrój może nie powala (uwagę zwraca głównie duży znak "Klub muzyczny Progresja" nad barem), ale jest schludnie i nie pretensjonalnie. Wisienką na torcie jest Progresja Cafe, czyli mały pub na parterze.
I dzień
Pierwszy dzień festiwalu odbył się na małej scenie. Biorąc pod uwagę frekwencję, myślę że Noise Stage spokojnie spełnił swoje zadanie. Nie było tłoczno, podejście praktycznie pod samą scenę w każdej chwili koncertów nie stanowiło żadnego problemu. Festiwal rozpoczął występ The White Kites. Użytkownikom naszego serwisu zespół zapewne znany, nasi rodacy, ale z "zagramanicznym" wokalistą. Jak na Anglika przystało Sean Palmer śpiewa z pięknym akcentem i dykcją. Z początku mówił do publiczności po angielsku, do momentu gdy okazało się, że całkiem nieźle mówi po naszemu ("no dobra, jednak troche mówie po polsku"). Nie mógł sobie przypomnieć jedynie jak się mówi "robić bukiet", ale wsparł go kolega z zespołu. Występ The Whites Kites był wspaniałym otwarciem festiwalu, tym bardziej, że zespół raczej nie przejmował się rolą supportu i bardzo pieczołowicie przygotował się do występu. Muzycy byli przebrani za piratów (poza Palmerem, który miał na sobie kostium szkieleta, złotą koronę i... hawajski bukiet), dawali z siebie wszystko i grali pięknie. Szczególną ekspresją popisał się oczywiście wokalista, widać że ma on aktorskie zacięcie, a także ogromną charyzmę i dobry kontakt z publicznością. Dysponuje też ciekawym głosem i oryginalną interpretacją. Jego ekspresja i zaangażowanie nasuwają mi skojarzenia z krzyżówką Fisha z Kingiem Diamondem (odrzucając okultystyczne zapędy tego drugiego). Nie można oczywiście zapominać o muzykach akompaniujących Seanowi Palmerowi, tworzących magiczny, baśniowy klimat (nie będę ukrywał, że największe wrażenie zrobiły na mnie partie fletu, najbardziej nietypowe, osadzające twórczość zespołu w stylistyce Jethro Tull). Muzyka zupełnie nie z tego świata, przenosi w dawne czasy i dalekie zakątki. Piękne rozpoczęcie festiwalu.
Kolejny zespół jaki zawitał tego dnia do Progresji (będę konsekwentnie używał skróconej nazwy klubu choć Progresja Music Zone brzmi dumnie) to Xpressive. Ich również mogą znać nasi czytelnicy, choćby z mojej recenzji ich ostatniej epki "PreLudium", która zresztą została wykonana w całości. Wokalista zespołu, Andrzej Kwiatkowski, bardzo trafnie moim zdaniem stwierdził, że Xpressive to "kapela ze Śląska", ja dodałbym że fajna kapela ze Śląska. Propozycja grupy to solidny hard rock o progresywnych ciągotach ujawnianych a to w solówkach (świetne partie gitarzysty Adama Wosza), a to w wykorzystaniu instrumentów klawiszowych (nie, właśnie nie hammondów) czy gitary akustycznej, na której grał wokalista. Andrzeja Kwiatkowskiego należy wyróżnić przede wszystkim za głos, mocny i czysty, choć nadal wolę gdy śpiewa po polsku. W koncercie początkowo przeszkadzały jakieś zgrzyty, ale po wyeliminowaniu problemu otrzymaliśmy kawał bardzo dobrze przygotowanej i wykonanej muzyki (artyści skromni ale wyluzowani i pełni energii).
Bez problemu nie obyło się już na samym początku kolejnego występu. Na scenie pojawiła się Joanna Vorbrodt z zespołem towarzyszącym i... nie było słychać Joanny. Interweniowała nie tylko artystka (zadziorna kobieta, trzeba przyznać że potrafi walczyć o swoje, brawo za odwagę i upór!), ale i publiczność podpowiadająca akustykom co słychać a czego nie ("więcej wokalu!"). Na szczęście i tą niedogodność udało się dość szybko usunąć (bodajże po drugim utworze gdy Joanna krzyknęła "HALO!", swoją drogą pięknie zgrane w czasie). Nie będę ukrywał że twórczość Joanny Vorbrodt była mi wcześniej obca, więc miałem na nią świeże spojrzenie. Zacznę nietypowo od muzyków towarzyszących Joannie (na początku występu tylko ich było słychać), którzy wyglądają na starych wyjadaczy (wybaczcie mi to określenie) i tak też brzmią, dojrzale i profesjonalnie. Muzyka, którą dane mi było usłyszeć była wielowymiarowa, raz delikatna i subtelna, innym razem bardziej drapieżna (co pewnie sporo mówi o temperamencie i charakterności samej wokalistki). To co spaja oba te oblicza to hipnotyzująca moc bijąca z muzycznej propozycji zespołu i oczywiście głos Joanny, mocny, ale w pewnym sensie brzmiący tajemniczo i zmysłowo (moje skojarzenie powędrowało w stronę Lisy Gerald). Joanna Vorbrodt była chyba największą niespodzianką pierwszego dnia festiwalu i odskocznią od typowo progresywnych dźwięków.
Główną gwiazdą 25 kwietnia był niemiecki RPWL. Zespół znany polskiej publiczności, znany bywalcom Progresji, bardzo ceniony przez naszych rodaków. Trochę smutne, że tego dnia grali na małej scenie, gdy frekwencja nie była oszałamiająca. Najważniejsze jest jednak to, że pieczołowicie przygotowali swoje przedstawienie (ciężko nazwać to zwyczajnie koncertem). Zaczęło się od małego suspensu, gdy Marek "Prezes" Laskowski (szef klubu) oznajmił ze sceny, że koncert zostanie odwołany. Zdaje się że nikt mu nie uwierzył. Następnie na scenę wyszedł człowiek z ekipy RPWL i powiedział, że chwilowo brakuje Karlheinza Wallnera i Yogiego Langa, dlatego zespół zagra póki co w trójkę. I przez chwilę nawet grali, basista Werner Taus śpiewał, ale ten sam człowiek zaraz wrócił na scenę i stwierdził, że to jednak nie jest to. Wątpię, żeby cały ten cyrk nie był wyreżyserowany, ale wprowadził trochę zamieszania, o co pewnie chodziło. Oczywiście wkrótce brakujący muzycy pojawili się na scenie. Nie zabrakło świateł, dymu, ekranów, ale to było do przewidzenia. Wielką niespodzianką było natomiast to co wyświetliło się na tych ekranach: komunikat telewizyjny informujący o "poszukiwaniach grupy terrorystycznej RPWL" w języku polskim! Wszystko przygotowano bardzo profesjonalnie. Wiadomo, że osoba grająca dziennikarkę w spocie telewizyjnym nie mówiła po polsku, tylko podstawiono komunikat w odpowiednim języku, ale to i tak robiło wrażenie. To okazanie szacunku wobec publiczności i chęć nawiązania bliższego porozumienia. Niespodzianek było więcej. Na scenie przez większość trwania koncertu obecna była para, którą w myślach nazwałem Smutna Pani i Smutny Pan. Oboje ucharakteryzowani, ubrani na czarno, często trzymali w rękach różne rekwizyty w zależności od granego utworu. RPWL wydało niedawno swoją najnowszą płytę "Wanted", więc warszawski koncert był ściśle podporządkowany jej promocji. Całe przedstawienie zostało dostosowane i przygotowane pod tym kątem. Smutna Pani i Smutny Pan zarządzali różnymi rekwizytami: plakatami z wymalowanymi hasłami ("Swords and guns"), strojami w które na szybko przebierali muzyków (tytułowe "Wanted"), płachtą pod którą ukrywał się wokalista ("Hide and seek"), figurką obcego ("Disbelief", Yogi Lang został wówczas związany sznurem i usadzony na krześle przez Smutną Parę), kurtyną z czarnych sznurków, która pełniła funkcję krat ("Misguided thought"), pastylkami z Veritas Forte w czasie "Perfect day" (dłuższa historia, lek na zniewolenie, reklamowany na ekranach przez, bardzo udaną zresztą, parodię telezakupów, również z podłożonymi polskimi głosami; Smutna Para rozdawała te bodajże żelki wśród publiczności). Naprawdę było na co popatrzeć, ale RPWL znany jest z tego typu rozmachu w czasie swoich koncertów ("Beyond man and time" była promowana w podobnym stylu). Powtórzę się, ale uważam że takie przygotowanie całego występu jest wyrazem ogromnego szacunku wobec fanów i widowni na koncercie, każdy wie po co przychodzi i za co zapłacił (sorry, ale taka prawda). Koncert był bardzo dobrze przygotowany, szczegółowo i w każdym calu. Myślę, że cała oprawa nie przysłoniła tego co najważniejsze czyli muzyki. Oczywiście kwestią jest czy komuś przypadła do gustu najnowsza płyta zespołu, ja uważam że zawartość "Wanted" zasługuje na taką otoczkę i dużo zyskuje dzięki niej. Druga część występu RPWL to utwory z poprzednich płyt ("Shadow", "Trying to kiss the sun", "Start the fire", "Roses", "Unchain the earth (The Scientist)", "Hole in the sky" i Floydowe "Have a cigar"). Bardzo sympatycznym akcentem tego dnia był fakt, że 25 kwietnia urodził się Marek Laskowski, więc świętowano jego urodziny. Były żona i córka Prezesa, tort, chórem zaśpiewane przez publiczność "Sto lat", prezenty i... bukiet rzodkiewek (?!).
II dzień
Drugiego dnia festiwal odbył się już na Main Stage, gdzie panuje trochę inna atmosfera, nie ma tej intymności i kameralności Noise Stage, jest za to duży rozmach i przestrzeń. Koncert rozpoczął Xposure, młody zespół z Krakowa. Kapela proponuje muzykę spod znaku ognistego hard rocka z elementami stonera (zdarzają się dłuższe, transowe partie instrumentalne) połączone z lżejszymi balladami. Uwagę zwraca na siebie od razu wokalistka zespołu. Żeby nie zostać posądzonym o szowinizm dodam, że zwraca na siebie uwagę oczywiście swoim głosem. Bardzo dobrze pasuje on do takiej muzyki. Muzyki bardzo energetycznej, naszpikowanej fajnymi partiami gitarowymi (w tym solówkami, również na basie!) i jak już wspomniałem wykazującej ciągoty w stronę lekkiej psychodelii (transowość). Xposure stylistycznie wyróżnił się tego dnia spośród innych zespołów, ale uważam że należycie wywiązał się z obowiązku "otwieracza". Jak u Hitchcocka, zaczęło się od trzęsienia ziemi, a później napięcie tylko wzrastało. Ujmujące było stwierdzenie, że gdyby nie wsparcie Retrospective to "chyba zabrakłoby nam sprzętu".
Następnie na scenie pojawił się wspomniany Retrospective. Mają kontrakt podpisany z niemiecką wytwórnią Progressive Promotion, koncertują intensywnie poza granicami naszego kraju, czy to coś zmienia? Teoretycznie nie, ale słuchając i oglądając ich występ miałem wrażenie obcowania z zespołem światowym (w zasadzie tak było). Od tej pani i tych panów po prostu bije profesjonalizmem oraz zwykłą (a może niezwykłą) radością grania. Przyznam szczerze, że jest to koszmar dla fotografa, bo muzycy cały czas ruszają się, rzucają się po scenie (zwłaszcza wokalista i gitarzyści przodują w tym), nie sposób ich uchwycić. Często gdy już prawie "miałem to", ktoś zaczynał machać głową czy trząść się. Oczywiście żartuję, ale faktem jest że zespół rozpiera energia (o co nietrudno przy takiej muzyce), widać że sami dobrze się bawią. Publiczność też dobrze się bawiła, a ja miałem satysfakcję że w końcu mogę posłuchać ich muzyki w komfortowych warunkach. Jeśli chodzi o repertuar, mieliśmy do czynienia głównie z utworami z "Lost in perception" (m.in. "The end of the winter letargy", "Huge black hole", "Lunch"), świetne wykonanie, brzmienie, energia, pasujące do siebie stroje muzyków (czarny "dress code") i fajne duety wokalne z grającą na klawiszach Beatą. Jakieś wady? Oczywiście, trochę za krótko.
I co ja mam teraz właściwie napisać? Że festiwal zamknął jeden z najbardziej rozpoznawanych i cenionych polskich zespołów z kręgu rocka progresywnego? Że promowali świetnie przyjętą (o czym mówił Mariusz Duda) ostatnią płytę "Shrine of new generation slaves"? Że jak weszli na scenę to widownia oszalała i tak zostało już do końca? To wszystko jest w tej chwili dość oczywiste i ciężko będzie napisać coś co nie było do przewidzenia. Spróbuję skupić się na rzeczach mniej oczywistych. Uważam, że świetnym zabiegiem był sam dobór utworów na koncert. Nie mogło zabraknąć "songsów" z najnowszego albumu, dlatego też usłyszeliśmy wszystkie z wyjątkiem "Deprived" i "Coda". Nie było sztandarowych "hitów" w rodzaju "Conceiving you" czy "02 panic room", były za to "Acronym love" z pierwszej epki zespołu (spore zaskoczenie), "Egoist Hedonist" z "Anno domini high definition", "Goodbye sweet inocence" i "Living in the past" z "Memories in my head", również "Out of myself" z debiutu oraz "Second life syndrom" i "Reality dream III" z drugiej płyty. Myślę, że połączenie nowości z trochę zakurzonymi kawałkami było dobrym posunięciem, by pokazać, że Riverside nie odcina się od swoich korzeni, pamięta jak zaczynał i za co fani pokochali zespół, nie od razu za "SONGS", choć z tego co mówił wokalista, ta płyta okazała się sukcesem, również komercyjnym, co zapewne w niczym nie przeszkadza. Mariusz Duda standardowo okazywał swoje poczucie humoru i dystans wobec scenicznych schematów. Stwierdził, że muszą coś zagrać z nowej płyty, bo "tak mają napisane na kartce". Przynajmniej tego dnia nie wołał "Jesteście tam?!" jak kiedyś żartobliwie na warszawskich Juwenaliach. Drugiego dnia festiwalu Warsaw Prog Days III, dla odmiany Duda postanowił sprawdzić swoją umiejętność dowodzenia tłumem (chciał mieć swoich niewolników?). Nauczył publiczność reagowania brawami i zatrzymywania ich na swój znak. Ludzie reagowali bezbłędnie i w trakcie nauki i w czasie trwania kolejnych utworów. Brawo fani! Koncert był naprawdę długi, trwał ponad 2 godziny i myślę, że był satysfakcjonujący. Na pewno znajdą się malkontenci narzekający na brak konkretnych utworów, ale niestety takie są prawa zespołu, który ustala setlistę, należy to uszanować (gdyby zagrali za mało z nowej płyty też możnaby narzekać). Ja uważam, że było to wspaniałe podsumowanie trzeciej edycji Warsaw Prog Days, wyrastającego na obowiązkowy festiwal maniaków progresywnych dźwięków.
W ramach zakończenia łyżka miodu i łyżka dziegciu. Nagłośnienie w "nowej" Progresji stoi na bardzo wysokim poziomie, zarówno na małej i dużej scenie dźwięk jest potężny, selektywny i przejrzysty, malutkie wpadki się zdarzały, ale to zrozumiałe, nastąpiła duża poprawa jeśli chodzi o samą jakość brzmienia. Wadą jest to, że zarówno w obszarze Main Stage, jak i Noise Stage po pewnym czasie robiło się okrutnie duszno i gorąco, zwłaszcza pod dużą sceną po kilkudziesięciu minutach ciężko było wytrzymać. Narzekały na to tak samo zespoły, jak i publiczność (szczególnie na Riverside dużo ludzi cofało się w połowie występu, choć mam wrażenie, że pod koniec ich koncertu zrobiło się trochę lepiej). Mógłbym też przyczepić się do braku większego zaplecza gastronomicznego pierwszego dnia. Nie przeszkodziło to jednak w organizacji bardzo dobrego festiwalu, właściwie coraz większego i coraz bardziej rozwijającego się. Do zobaczenia za rok!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel "Gonzo" Koleński