5. maja – ta data zostanie w pamięci wszystkich, którzy tego dnia odwiedzili Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu, uczestnicząc w jednym z największych wydarzeń muzycznych tego roku. Dla fanów muzyki progresywnej, art rocka czy samego zespołu Genesis, było wręcz obowiązkiem stawić się na koncert artysty – legendy, ikony, twórcy ogromnej części muzyki repertuaru ww. zespołu – Steve’a Hacketta, który to po trzech latach po raz kolejny zawitał do Polski.
Dom Muzyki i Tańca w Zabrzu to wyjątkowy obiekt, gdyż słynie z organizacji koncertów gwiazd światowego formatu. Wchodząc na ową salę z myślą o artystach, którzy tu koncertowali, mimowolnie odczuwa się respekt i podniecenie. Wystarczy podać parę przykładów: Marillion, Leonard Cohen, B. B. King, Procol Harum, Paco de Lucia, Al Di Meola, Scorpions, Chris de Burgh, czy Smokie. Nie wierzę, że znajdzie się ktoś, kto o nich nie słyszał. Ba! Nie wierzę nawet, że jest ktokolwiek, kto nie byłby w stanie oddać wiele za bycie obecnym na którymkolwiek z tych koncertów. Ale może wróćmy do Hacketta, który przecież dołączył do tego licznego grona największych osobistości muzycznych wizytujących Zabrze.
Zespół wszedł na scenę dokładnie o godzinie 20 - tak, jak było zaplanowane. Sala koncertowa zapełniła się praktycznie całkowicie, a publiczność zjechała nie tylko z całej Polski, ale także np. z Czech. Czy zatem warto było przemierzyć nieraz taki szmat drogi? Dla prawdziwego fana jest to pytanie retoryczne.
Dwie i pół godziny grania praktycznie non stop w ogóle się nie dłużyło, a wszystkim zebranym fanom Steve Hackett wraz z zespołem zafundowali pokaźną dawkę muzyki z dawnych lat. Można by rzec, że z lat swojej świetności, a chodzi tu o lata 70-te, kiedy to właśnie w tej dekadzie tworzyli potężni przedstawiciele klasycznego rocka progresywnego.
Pierwsze dźwięki płynące ze sceny (utwór Dance of a Volcano) wywołały ogromną burzę oklasków. Z resztą podobnie jak samo wyjście muzyków zza kulis. Wtedy też owe płynące ze sceny dźwięki zaczarowały publiczność, a powstały klimat, zachwyt i podniecenie nie opadły aż do ostatnich bisów, ukłonów muzyków i ich zejścia za kulisy. Żal tylko, że oznajmujące definitywne zakończenie koncertu światła, tak szybko się zapaliły…
Hackett, ani tym bardziej pozostali członkowie zespołu, nie mówili zbyt wiele. Jednak niezwykle miłe z jego strony, że przywitał się ze zgromadzonymi po polsku. Potrafił w naszym języku podziękować, a nawet przywitać publiczność łamiącymi język słowami „dobry wieczór Zabrze!”. Nie trzeba tu wspominać, że wywołał tym salwę wiwatów. W takich momentach wyraźnie widać, że artysta szanuje swoich fanów i że zależy mu na dobrym z nimi kontakcie.
Skład zespołu Hacketta tworzyli: Roger King (klawiszowiec), Gary O’Toole (perkusista), Rob Townsend (saksofonista, flecista, klawiszowiec), Nick Beggs (basista, gitarzysta) i Nad Sylvan (wokalista). Wszyscy razem współgrali tak dobrze, że ewidentnie było widać, iż rozumieją się bez słów. Wszyscy też tworzyli chórki wtórując głównemu wokaliście, co obecnie jest rzadkością, aby każdy członek zespołu potrafił śpiewać. A jeśli o wokalu mowa, to największym wydarzeniem wieczoru był gość specjalny. Dwa utwory bowiem (The Carpet Crawlers oraz Firth of Fifth) zaśpiewał Ray Wilson przywitany wybuchem okrzyków i oklasków. Warto wspomnieć, że jest on mocno powiązany z Polską (jest nawet założycielem działającej w Poznaniu fundacji), a schodząc ze sceny również dziękował publiczności w języku polskim.
Nie sposób było nie zwrócić uwagi na wokalistę - Nada Sylvana. Jego niezwykła charyzma i wczucie się w klimat utworów bardzo umilał widowisko. Używał też wielu gadżetów, typu: luneta czy małe lampki koloru czerwonego imitujące oczy. Jednak najbardziej zwracał uwagę fakt, że barwą swojego głosu przypominał nieco najbardziej popularnych wokalistów Genesis – Petera Gabriela oraz Phila Collinsa. Z pewnością był to celowy zabieg.
Jednak i tak żaden wokalista nie przykuwał tak uwagi, jak największa gwiazda tego wieczoru. Dla mnie, jako gitarzysty szczególny autorytet, Hackett stał usytuowany w centralnej części sceny nie dając złudzeń, że to właśnie on jest tu najważniejszy. I słusznie! Jest bowiem uznawany za twórcę szczególnej techniki gry na gitarze, zatem nie tylko jego kompozycje, ale i ten fakt tworzy go nieśmiertelnym muzykiem. Podczas koncertu jednak nie było rozwleczonych, nudnych solówek. Wszystkie były perfekcyjnie wplecione w utwory (nieraz „rywalizowały” z saksofonem sopranowym Roba Townsenda). Przy tej okazji pojawił się też dość zabawny motyw, gdyż Steve, po zagraniu paru utworów, przeprosił publiczność, bo rzekomo nie był w stanie zagrać wszystkich zaplanowanych dźwięków, gdyż parę chwil wcześniej złamał paznokieć.
Pierwszy raz widziałem też na żywo instrument o nazwie chapman stick, na którym zagrał w jednym utworze Nick Beggs. Oczywiście nie pokazał on takiej klasy, jaką prezentuje Tony Levin (wirtuoz tego instrumentu, notabene również były współpracownik Petera Gabriela), ale i tak warto zwrócić na to uwagę.
Część oficjalną koncertu kończył utwór Supper’s Ready. Nikt jednak nie wierzył, że to już koniec imprezy. Publiczność na stojąco i przy niesłabnących, niezwykle głośnych brawach, usiłowała jak najszybciej przywołać zespół z powrotem na scenę, co oczywiście się udało. Na bis zatem zagrano dwa utwory: Watcher of the Skies oraz Los Endos, po których zespół, przy niegasnących brawach zgromadzonej publiczności, wielokrotnie kłaniał się i dziękował.
W ogóle wydawało się momentami, że nie wszyscy byli zadowoleni z tego powodu, że muszą siedzieć na swoich miejscach, jak w kinie. Odniosłem wrażenie, że niektórzy cierpią, gdyż nie mogą podbiec i skakać pod sceną wyrażając swoje, przecież tak silne emocje.
Genesis to niewątpliwie jeden z wiodących zespołów muzyki progresywnej, a jego muzycy to ikony! Ktoś mógłby powiedzieć, że Heckett – gitarzysta Genesis w latach 1971-1977 – „odcina kupony” i korzysta z tego, że kiedyś tworzył i występował w szeregach tak zacnego zespołu. Absolutnie nie! Warto wspomnieć o licznych solowych albumach artysty (nie tylko tych rockowych), a fakt, że aktualnie koncertuje pod szyldem Genesis Extended World Tour i jego repertuar składa się wyłącznie z utworów tej grupy (z lat, kiedy Hackett był jej członkiem), wydaje się ukłonem w stronę publiczności. Czy to nie najlepsze wydanie artysty, który tworzył tę muzykę, a teraz może ponownie ją prezentować na żywo?
Zdecydowanie jestem pod wrażeniem całości widowiska i ze spokojnym sumieniem powiem, że był to jeden z najbardziej wzruszających i wartościowych koncertów, na jakim udało mi się kiedykolwiek być. Po wyjściu z sali można było usłyszeć komentarze ludzi, a jeden szczególnie utkwił mi w pamięci – ktoś powiedział, że „więcej w Hackecie Genesis, niż w samym Genesis”. Nie mam pojęcia czy powinienem się z tym zgodzić, ale uważam, że niemożliwe jest, by ktokolwiek opuścił Dom Muzyki i Tańca niezadowolony.
Już niedługo w Polsce (dokładnie 12 maja w Łodzi), koncert innego byłego członka Genesis – Petera Gabriela. Niektórzy pewnie potraktowali występ Hacketta jako suport – rozgrzewkę przed tym właściwym muzykiem. Osobiście jednak uważam, że lepiej, niż w Zabrzu być już nie może. A jeśli jednak może, to ja rezygnuję z koncertu Gabriela, a wszystko po to, by chronić swoje zdrowie (if you know what I mean).
Paweł Caniboł