Arena oraz ich występ w ramach „20th Anniversary Tour. The Unquiet Sky” – zapraszam do relacji.
Dziewiątego kwietnia Kinoteatr Rialto w Katowicach przeżyło oblężenie melomanów lubujących się w muzyce progresywnej. Wszystko za sprawą Areny – przodującego na świecie zespołu z gatunku neo-prog. Zespół ten oraz rozgrzewający publiczność Knight Area właśnie tego wieczoru grali swoje koncerty, jednocześnie rejestrując je na DVD. Film prawdopodobnie będzie można obejrzeć jeszcze w tym roku. Sam koncert, a zwłaszcza występ Areny, dostarczył niezapomnianych wrażeń i chyba każdy, kto miał szansę przyjść, może z całą pewnością ten fakt potwierdzić.
Może parę słów o supporcie, bo na to po prostu trzeba zwrócić uwagę. Knight Area to holenderski zespół progrockowy, o którym do tej pory w Polsce nie było zbyt głośno. Muzycy natomiast, przy powitaniu przyznali, że praktycznie nic nie wiedzą o naszym kraju, ale mimo to podkreślili, że jesteśmy najlepszą publicznością, przed jaką mieli okazję zagrać. Występ zespołu zaczął się punktualnie o godzinie 19 i, krótko mówiąc, był bardzo udany. Stylistycznie świetnie wpasował się w nastrój całego muzycznego wieczoru. Muzyka, choć mniej więcej w klimacie Areny, bardziej nastawiona była na wirtuozerię, co szczególnie zwracało uwagę. Nie sposób bowiem obojętnie odnieść się do występu Marka Bogerta, który okazał się być jednym z najlepszych gitarzystów, jakich miałem okazję słuchać na żywo. I właśnie chociażby ze względu na jego osobę, polecam zapoznanie się z Knight Area.
Muzycy Areny również pojawili się na scenie punktualnie (o 21.10), a swój występ rozpoczęli upiornie, acz nastrojowo brzmiącym The Demon Strikes – utworem otwierającym najnowszy album (swoją drogą, kapitalny). Wystarczy posłuchać tego nagrania, aby bez problemu wyobrazić sobie klimat, jaki zapanował w sali Kinoteatru Rialto z chwilą ukazania się Areny na scenie. Po tym imponującym wejściu, zespół zaserwował całą gamę utworów pochodzących ze wszystkich poprzednich albumów. Zaprezentował także kilka nowych kawałków, skrzętnie wplatając je pomiędzy swoje starsze kompozycje. Cieszył jednak fakt, że muzycy nie unikali tych trudnych, długich, meandrycznych kompozycji, do których zaliczyć można np. Moviedrome.
Na scenie dominował oczywiście Paul Manzi – wokalista i świetny frontman zespołu. Mimo paru nieczystości wokalnych (ale komu się to nie zdarza?), wypadł naprawdę dobrze. Szczególnie utkwiło mi w pamięci wykonanie utworu How did it come to this?. Mam nadzieję, że Paul długo jeszcze pozostanie na swoim stanowisku w Arenie, bo po licznych już zmianach wokalistów, ten naprawdę świetnie sobie radzi. Z resztą potwierdził to Clive Nolan (założyciel zespołu) podczas przedstawiania muzyków na scenie. Oczywiście, oprócz wspaniałego głosu Paula, na uwagę zasługuje również jego gra ciałem. Jego ruchy przypominały czasem te sławne, trochę dziwne pozy, które ma w zwyczaju przybierać Ian Anderson (Jethro Tull). Poza tym wokalista był stale uśmiechnięty, a po scenie biegał z taką swobodą, że na koniec wpadł na perkusję prawie przewracając sprzęt. Jego żywiołowość oraz szczery uśmiech i otwartość naprawdę łatwo wzbudzają sympatię.
Gitarzysta, John Mitchell, też miał swoje przysłowiowe 5 minut. W praktyce jednak były to tylko niecałe 3, bo choć muzyk grał wiele długich i rozbudowanych solówek, to jednak jeden utwór w całości przeznaczony został wyłącznie dla niego. Mowa o Serenity, z którym Mitchell poradził sobie całkiem nieźle.
Po prawie dwóch godzinach trwania koncertu przyszła wreszcie pora na kulminację, którą miał być Solomon – świetna, 15 minutowa suita pochodząca z pierwszego albumu Areny „Songs from Lion’s Cage”. Na to chyba wszyscy czekali. Jednak, mimo zachwytów wkoło, utwór nie powalił. A przynajmniej nie tak, jak można się było tego spodziewać. Oczywiście wszystko było świetne, ale zabolała jedna rzecz: to epickie wejście gitary w końcówce utworu było… praktycznie niesłyszalne. Oczywiście po chwili solówka wybrzmiała jak należy, ale mimo to cały urok osłabł… Zmartwił mnie też fakt, iż Solomon był jedynym utworem z obchodzącego 20-lecie debiutanckiego albumu Areny. Myślę, że nikt nie miałby nic przeciwko, gdyby muzycy zagrali wszystkie utwory znajdujące się na ich pierwszej płycie.
Na tym skończyła się główna część koncertu. Oczywiście po niej były bisy. Właściwie zaplanowany był tylko jeden, ale ostatecznie muzycy zmuszeni byli wyjść na scenę po raz trzeci, ale o tym za chwilę.
Na bis usłyszeliśmy (Don’t forget to) Breathe oraz Crying for Help VII, przy którym publiczność wręcz oszalała z euforii krzycząc to charakterystyczne „Help me!”. Jednakże jeszcze przed wykonaniem bisów miał miejsce miły epizod: na scenę wniesiony został dla muzyków tort ze świeczkami, a publiczność, radosna i pełna euforii, odśpiewała Sto lat, którego słów członkowie Areny pewnie i tak nie zrozumieli, ale z całą pewnością byli bardzo wdzięczni za okazaną sympatię.
No i… tyle. Ukłony, brawa, podziękowania i zejście ze sceny. Światła się zapaliły, ale publiczność nadal klaskała i skandowała. Po chwili na scenie pojawił się Clive Nolan i oświadczył, że, choć było to nieplanowane, to zagrają jeszcze jeden utwór: „To w końcu DVD, a niestety <<we fucked up>> pewien numer i musimy go powtórzyć”.
Takie koncerty zapadają w pamięci nie tylko przez samą muzykę, ale również charakter całego wydarzenia. Może publiczność nie była tak liczna, na jaką Arena zasłużyła, ale z pewnością każdy słuchacz wyszedł z Rialta zadowolony. Przed wejściem na salę koncertową można było kupić koszulki, płyty i różne gadżety. Stoisko z nimi było naprawdę bardzo oblegane, głównie chyba ze względu na kosz pełen płyt, a każda z nich w cenie 20 zł. Oczywiście dwaj ojcowie Areny, Clive Nolan oraz Mick Pointer (perkusista), wyszli po koncercie do publiczności i rozdawali autografy. Była też możliwość zrobienia sobie z nimi zdjęcia. Przy tej okazji zdarzyła się zabawna sytuacja: Mick zauważył, że pewien fan, który chciał sobie z nim zrobić zdjęcie ma koszulkę z logo zespołu Pendragon (inny zespół Clive’a). Z wielkim uśmiechem na twarzy muzyk zasłonił to logo i dopiero wtedy zrobili sobie wspólnie zdjęcie. Szkoda tylko, że pozostali muzycy Areny nie wyszli do fanów.
Paweł Caniboł
Arena
Knight Area