10 kwietnia 2015 roku był dniem wyjątkowym. Tego dnia do warszawskiej Proximy zawitał zespół Arena by świętować dwudziestą rocznicę swego zacnego istnienia. Arena to kapela która kształtowała scenę rocka neoprogresywnego. Wprawdzie metrykalnie przypadli na tzw. drugą falę neoproga w połowie lat 90-tych, ale po pierwsze duet założycielski (Clive Nolan i Mick Pointer) mówi sam za siebie, po drugie Arena ma mnóstwo naśladowców i zespołów inspirujących się jej twórczością, w czym zasadniczo nie ma niczego złego. Poza tym, zespół ma w Polsce wielu fanów, którzy zawsze chętnie Brytyjczyków goszczą w swoich skromnych PROGach (dwuznaczność zamierzona). Niestety tego dnia w Proximie nie było rzeszy wielbicieli Areny, raczej garstka (klub był wypełniony może w połowie), co jest trochę smutne, ale nie może przesłaniać faktu, że wieczór był naprawdę udany a koncert na najwyższym poziomie. Ale po kolei.
Koncert rozpoczął się od występu specjalnego gościa, holenderskiego zespołu Knight Area. Gdybym napisał, że świetnie znam tą kapelę od lat i mam wszystkie płyty to oczywiście byłaby to wierutna bzdura. Zespół raczej troszkę kojarzyłem. Niestety z różnych przyczyn, głównie logistycznych, udało mi się dotrzeć do Proximy dopiero w połowie ich występu. I szczerze mówiąc żałuję! W czasie tych kilkunastu minut, które pozostały do końca, zrobiło na mnie wrażenie przede wszystkim duża dawka energii rozpierająca wszystkich muzyków. Z jakiegoś powodu szczególnie przypadł mi do gustu basista Peter Vink, zarówno ze względu na jego grę (było solo!), jak i rozbrajająco szczery uśmiech (co też jest przecież ważne). Oczywiście wszyscy muzycy zaprezentowali się godnie, dlatego żal trochę ścisnął mi serce, że nie miałem okazji widzieć Knight Area od początku. Po reakcjach zgromadzonej publiczności widziałem, że nie tylko ja miałem pozytywne odczucia.
Głównym daniem wieczoru była oczywiście muzyka Areny. Nie chce pisać, że była to najważniejsza "gwiazda" tego dnia, bo staram się nie rozpatrywać zespołów progresywnych w takich kategoriach. Gwiazdą (i to nie w cudzysłowiu) jest powiedzmy Rod Steward, a nie kapela, która od dwudziestu lat kultywuje niemodną, niewygodną dla radia i mas ambitną muzykę rockową, w której chodzi o coś więcej niż zdobywanie list przebojów i status pseudocelebryty.
Standardowo koncert Areny rozpoczął się od utworów z najnowszej płyty grupy "The Unquiet Sky" (genialny tytuł swoją drogą!). I już można było przypuszczać, że będzie dobrze. Brzmienie potężne, soczyste, ale całkiem selektywne (co niestety nie jest oczywiste w Proximie). Muzycy wyglądali na pełnych sił i wigoru, mimo że poprzedniego dnia nagrywali DVD w Katowicach. Nie było widać po nich śladu znużenia czy zmęczenia, dawali z siebie wszystko od początku do końca. Szczególnie dobrze prezentował się stojący na froncie wokalista Paul Manzi, ubrany w gustowny płaszcz, który później zdjął ku uciesze damskiej części publiczności. Muszę przyznać, że Manzi nie tylko świetnie się prezentuje, co oczywiście w tym fachu jest również mile widziane, ale przede wszystkim doskonale brzmi. Bez względu na to czy śpiewa starsze utwory Areny, te nieco późniejsze, czy wreszcie te, do których wokale sam nagrywał, zawsze wykonanie jest po prostu perfekcyjne. Obecny wokalista (wiem, że brzmi to złośliwie, ale prześledzenie historii grupy nie pozostawia złudzeń) dysponuje całkiem sporą skalą i bardzo pasującą do tego stylu barwą. Zresztą Paul Manzi gra już z Areną kilka lat, widać że dobrze wpasował się w repertuar. Uważam, że jest to najlepszy wokalista tego zespołu od czasu Paula Wrightsona.
Jeśli chodzi o repertuar, to co było raczej łatwe do przewidzenia, fragmenty "The Unquiet Sky" przeplatały się z kalejdoskopem starszych utworów. Z najnowszego krążka usłyszeliśmy "The Demon strikes", "How did it come to this", tytułową oraz "Traveller beware". Ze starszych utworów nie mogło zabraknąć choćby "Solomon", "Salamander", "A crack in the ice", odkopanego przez zespół "Moviedrome", przepięknego "The Hanging tree", żywiołowego "Double vision" czy nagrywanego już z Manzim "Rapture". Oczywiście sam Manzi nie udźwignąłby żadnego z tych utworów, gdyby nie miał zaplecza w postaci tak wspaniałych muzyków. John Mitchell to podręcznikowy przykład cichego bohatera. Niezwykle skromny, spokojny, głównie stał z boku nie zwracając na siebie uwagi. Jednak gdy zaczynał grać solówki (nie ważne którą, każdą!) wszystkie oczy były zwrócone wyłącznie w jego stronę. Grał niezwykle przejmująco, emocjonalnie, każdy dźwięk przeszywał do głębi. Stosunkowo nową postacią jest obecny basista grupy, Kylan Amos. Jego styl i sposób gry nie mają sobie nic do zarzucenia, dodatkowo muzyk bardzo dużo się ruszał, chodził po scenie, przykuwał uwagę. Paradoksalnie w cieniu pozostają założyciele i absolutny trzon Areny czyli Clive Nolan i Mick Pointer. Jest to raczej zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że obsługiwane przez nich instrumenty raczej nie pozwalają na zbyt dużą dawkę ewolucji akrobatycznych. I tak każdy wie, że bez nich zespół nie istniałby. Na bis zespół zagrał naprawdę imponującą i wierną oryginałowi własną wersję "Show must go on" (czapki z głów i szacunek, trzeba mieć odwagę i talent, żeby to dobrze wykonać), emocjonalne "Don't forget to breathe" i zaśpiewane wspólnie z publicznością "Crying for help VII" (Manzi doskonale sprawdził się w roli dyrygenta).
Choć koncert to przede wszystkim muzyka (a przynajmniej tak powinno być w założeniu), warto wspomnieć o innych elementach występów, które również nadają im specyficzny charakter. Duże wrażenie zrobiła na mnie gra świateł, która nie przypominała chaotycznej plątaniny różnych wiązek poustawianych byle jak, byle bybyły, lecz sprawiała wrażenie dobrze zaplanowanej i zsynchronizowanej z muzyką, co tworzyło imponującą i spójną całość. Wizualizacje wyświetlane na umieszczonych obok sceny ekranach, zwłaszcza w przypadku koncertów z muzyką progresywną, nie są niczym nowym ani niespotykanym, Arena również je wykorzystuje. Szczerze mówiąc, nie zrobiły na mnie większego wrażenia, po prostu były obecne, choć przyznaję, że niekiedy nawet wzmacniały klimat.
Pozytywnie odbieram kontakt jaki zespół nawiązywał z publicznością. Manzi oczywiście podkreślał wyjątkowy charakter wieczoru, dziękował za wsparcie, ale na szczęście oszczędził nam tych wszystkich standardowych banałów i prób mówienia po polsku. Raz tylko powiedział "dziękuję", ale z rozbrajającą szczerością przyznał, że zna tylko to i "dobry wieczór" i więcej do tego nie wracał. Z kolei Clive Nolan dość zabawnie przedstawiał poszczególnych muzyków nawiązując do częstych roszad w szeregach zespołu: "zmiana wokalisty jest dla nas jak Boże Narodzenie czy Wielkanoc" oraz "na każdą trasę musimy wziąć ze sobą coś nowego i błyszczącego, tym razem jest to nasz basista - Kylan Amos".
Po koncercie, wyszedłem z klubu bardzo szczęśliwy i usatysfakcjonowany, wszystkim gorąco polecam koncerty Areny, zwłaszcza że obecny skład doskonale się sprawdza, a nie wiadomo jak długo to potrwa (przepraszam za sarkazm). Kto mógł, a nie był, niech żałuje!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał
tekst Gabriel "Gonzo" Koleński
foto. Marek "Marian" Lewandowski