Środek tygodnia, ponura, deszczowa pogoda, dość przygnębiająca październikowa aura – co może w taki dzień poprawić człowiekowi humor? Odpowiedź jest prosta – dobry koncert. Taki też miał miejsce 20 października w poznańskim Klubie U Bazyla. Wszystkich wielkopolskich miłośników rocka progresywnego zapewne mocno ucieszył fakt, że brytyjski Antimatter nie pominął na swojej trasie Poznania i po czterech latach wrócił do miasta koziołków.
A fanów progresywnego rocka w Wielkopolsce nie brakuje, czego dowiodła frekwencja na koncercie. Widocznie wszystkim udzieliła się jesienna pogoda i postanowili sobie (podobnie jak ja) poprawić humor słuchając muzyki na żywo. Warto było, bo Antimatter zagrał świetny, klimatyczny koncert. Ale zanim przejdę do gwiazdy wieczoru słów kilka należy się również o supportach, a tego dnia wystąpiły dwa młode i obiecujące poznańskie zespoły: Beyond The Event Horizon oraz Butterfly Trajectory. Pierwszy z nich miałem już okazję słyszeć, wiedziałem więc czego się spodziewać. BTEH proponuje cięższą odmianę post rocka, którą w sumie należałoby już określać post metalem. Taki miks Isis i Tides From Nebula z domieszką elektroniki. Przyznam szczerze, że kiedy pierwszy raz ich słyszałem – nie przekonali mnie. Tym razem podobało mi się o wiele bardziej, może dlatego, że grali u siebie, w (jak powiedzieli) „swoim ulubionym klubie”, a to jak wiadomo wpływa na atrakcyjność występu. Widoczny był większy luz u chłopaków, co przełożyło się na to, że i ja koncert jakoś lepiej odebrałem. Ale dla mnie taka muzyka potrzebuje przede wszystkim o wiele bardziej atrakcyjnej otoczki wizualnej – wizualizacje są, ale jakieś takie mdłe i senne. Ruch na scenie jest i to bardzo na plus. Do porywającego widowiska jeszcze jednak troszkę brakuje, ale BTEH jest na dobrej ku temu drodze.
Butterfly Trajectory znałem wyłącznie z nazwy, która przewijała się gdzieś tam po portalach poświęconych muzie progresywnej. Nie bardzo jednak wiedziałem czego oczekiwać. Nie słyszałem ani jednego utworu „motylej trajektorii” (kto wpadł na tą nazwę?) przedtem, jakoś wypadło mi z głowy przygotowanie się do koncertu. Poszedłem więc na żywioł i zespół zaskoczył mnie bardzo pozytywnie! Nijak ten „motyl” w nazwie ma się do muzyki, którą proponuje ów poznańska grupa. To kawał solidnego, ciężkiego i klimatycznego progresywnego death metalu. Skojarzenia można mieć jednoznaczne – Opeth z czasów „Morningrise” czy nawet „Orchid”. Ale inspiracji w tej muzyce zauważyłem dużo więcej: post rock, Pink Floyd, ambient, sludge, doom. Butterfly Trajectory nie rozmienia się na drobne – ich utwory są długaśne, ale nie są przy tym nudne. Nie są może specjalnie zaskakujące, choć czasami słysząc głęboki growl Piotra Żurawskiego (gitarzysta i wokalista) połączony z mocnymi riffami miałem delikatne ciary na plecach. Kawał solidnej muzyki. Gdzieś tam na mailu leży u mnie „An Act of Name Giving”, czyli ostatni album Butterfly Trajectory. Będę musiał odgruzować skrzynkę odbiorczą i zabrać się do słuchania – bo po tym koncercie domyślam się, że warto.
Po dwóch supportach nastąpiła nieco dłuższa przerwa na przemeblowania na scenie. Kiedy wszystko było już gotowe, a muzycy Antimatter kilka razy przemierzyli wzdłuż i w poprzek salę koncertową (klub ma taką charakterystykę, że zaplecze nie łączy się ze sceną), można było zaczynać. Na scenie zameldował się mózg zespołu i jedyny stały członek po odejściu Duncana Pettersona – Mick Moss. Towarzyszyli mu muzycy studyjni, którzy brali udział w nagraniach najnowszego dzieła Brytyjczyka, czyli albumu „The Judas Table”: na gitarze Dave Hall, z basem Ste Hughes, a za bębnami zasiadł Liam Edwards. Rozpoczęli od „Killer” z nowego albumu i zdawać by się mogło, że to właśnie z ostatniego wydawnictwa kompozycje będą przeważały w setliście… ale nie. Jeśli dobrze wyłapałem (nie znam doskonale całej dyskografii zespołu) to w secie znalazły się przede wszystkim utwory z wydanego w 2012 roku „Fear of a Unique Identity”. Usłyszeliśmy więc „Paranova”, „Monochrome”, znalazło się też miejsce na „The Parade” czy „Firewalking”. Nie mam więc co narzekać, bo poprzedni album bardzo lubię, a na trasie go promującej nie udało mi się być, więc tak duża dawka „Fear of…” bardzo mi odpowiadała.
Ale żeby nie było tak niesprawiedliwie to nowych utworów również usłyszeliśmy kilka. Fantastycznie moim zdaniem wypadł singlowy „Black Eyed Man”, którego finałową melodię publiczność starała się śpiewać razem z Mickiem. Bardzo dobrze zabrzmiał również „Can Of Worms” ze świetną rozszerzoną solówką Hall’a – takiej na płycie nie ma i dlatego warto chodzić na koncerty. A na koniec usłyszeliśmy również drugi singiel, który doczekał się także teledysku, czyli „Stillborn Empires”. Wszyscy starsi fani Antimatter także nie mogą być zawiedzieni. Zespół zagrał „The Last Laugh” z debiutanckiego „Saviour” (z 2001 roku), wybrzmiało również „Over Your Shoulder” czy cover projektu Sleeping Pulse. Prześledziłem setlisty Antimatter z poprzednich tras koncertowych i zauważyłem, że nie stroną od grania coverów. Tym razem zaprezentowali swoją wersję „Welcome To The Machine” legendarnego Pink Floyd. I pewnie gdyby nie znajome i osłuchane słowa tej piosenki to bym jej na żywo nawet nie poznał, tak została odmieniona. Ale to tylko na plus – dobrze, że Moss i spółka lubią eksperymentować, a przy okazji oddali też hołd legendzie progresywnej muzyki.
Wieczór skończył się jakoś tak szybko. Dobra muzyka zawsze szybko się kończy i to jest bodaj jedyny minus koncertu. Chociaż nie – na sali z powodu ilości ludzi było strasznie duszno. Na to akurat nikt pewnie nie miał wpływu, ale widziałem, że niejedna osoba zwyczajnie nie wytrzymała i poszły sobie posłuchać gdzieś w tyle sali. Cóż no, takie uroki koncertów. Eskulap, choć znacznie większy, też potrafi wycisnąć z człowieka siódme poty, bo przy dużej frekwencji ma on właściwości zbliżone do sauny. Nie ma co narzekać – ja wytrzymałem, bawiłem się bardzo dobrze, posłuchałem fantastycznej muzyki. Szkoda tylko, że nie udało mi się kupić od Micka ostatniego albumu „The Judas Table”. Zbył mnie zwykłym „Sold out…” i tyle. No cóż, nie teraz, to następnym razem. Bo na Antimatter na pewno się jeszcze wybiorę!
Autorem zdjęć jest Justyna „Justisza” Szadkowska. Zdjęcia wykorzystane za zgodą autorki, zapraszam do polubienia jej strony na FB, naprawdę warto! Link: www.facebook.com/FotoFaceJustisza