ProgRock.org.pl

Switch to desktop

Tides From Nebula | Tranquilizer | Moose The Tramp | Progresja | 03.12.2016

Miło jest czasem zostać pozytywnie zaskoczonym. Kiedy wydaje się, że nic dobrego się nie wydarzy albo że co najwyżej będzie umiarkowanie dobrze. Nie umiem tego logicznie wytłumaczyć, ale takie miałem przeczucie odnośnie tego koncertu. Wydawało mi się, że będzie tak sobie. Nie wiem dlaczego tak myślałem. I wtedy nastąpiło to pozytywne zaskoczenie.
Nie było ono tak silne od początku, ale tzw. „zespoły rozgrzewające” nie miały się czego wstydzić. Pierwszy z nich, Moose The Tramp to młoda kapela z Gdańska, która gra mieszankę post rocka, neoproga i bardziej chwytliwych i skocznych klimatów. Czyli po trochu dla każdego. To oczywiście nie jest recenzja płyty, ale miałem wrażenie, że zespół stoi trochę w rozkroku i nie może się zdecydować czy mocniej przyłożyć ścianą dźwięku czy zagrać bardziej coś do skakania. Może dlatego grali i jedno i drugie. Do tańca i do różańca, jakby to powiedziała moja babcia. To co podoba mi się na koncertach w Progresji, to że dźwięk od początku jest ustawiany profesjonalnie, nie ma faworyzowania głównych gwiazd, co jest jednym z głównych grzechów komercyjnych festiwali muzycznych. Moose The Tramp od razu otrzymał szansę by zaprezentować jak najlepsze brzmienie i uważam, że zespół wykorzystał ją w pełni. Przede wszystkim potężne gitary i bębny, ale i duża selektywność. To nie jest szczególnie ciężka muzyka, choć ma swoje momenty. Jednak to na co od razu zwróciłem uwagę to ogromny ładunek emocjonalny, co widać oczywiście głównie u wokalisty, którego mocno nosiło po scenie. Reszta zespołu raczej stała w skupieniu, ale śpiewali (przynajmniej okazjonalnie w chórach) wszyscy poza perkusistą. Panowie śpiewają nie tylko po angielsku, ale i po polsku, co paradoksalnie zaczyna być rarytasem u polskich zespołów. Poza swoimi utworami w ojczystym języku, zagrali również przeróbkę „My, lunatycy” Republiki, co było bardzo odważne, ale uważam, że zespół doskonale sobie poradził. W utworach śpiewanych po polsku w drugiej części koncertu bardziej uwypukliła się skłonność grupy ku melodiom, co trochę kontrastowało z post rockowym początkiem, ale to w pewnym sensie decyduje o jej oryginalności.
Całkiem pozytywnie zbudowany czekałem na kolejny występ. Tranquilizer również pochodzi z Trójmiasta, a w jego skład wchodzą: utalentowana wokalistka Luna Bystrzanowska, perkusista Blindead i Octopussy - Konrad Ciesielski oraz śpiewający basista Michał Banasik. Zmiana stylistyki i klimatu o 180o. Gdy na scenę wychodzi bardzo urodziwa pani, kuso ubrana w jakieś koronki (czy inne falbanki, ja się na tym nie znam), to głupie komentarze i pomruki wśród publiczności, a zwłaszcza jej męskiej części, są raczej nieuniknione. Ale jak zespół zaczął grać to wszyscy zaniemówili z wrażenia. Bo to ostatnie Tranquilizer robi niesamowite! Muzyka, która wciąga jak bagno, zasysa głęboko i nie wypuszcza dopóki sama tego nie zapragnie. Bystrzanowska czaruje swoim głosem, ma szeroką skalę i umiejętnie z niej korzysta. Wokalistka przykuwająca wzrok to jedno, ale ogólna atmosfera, którą zespół wytwarza jest oszałamiająca. Transowa, gęsta sekcja rytmiczna, elektroniczne ozdobniki i ten głos, czasem anielski, czasem bardziej złowieszczy (cały czas mówimy o czystym śpiewie, żadnym ryku z trzewi). Już dawno nie przeżyłem czegoś takiego, chyba za rzadko wychodzę z domu. Niesamowita moc i siła, która nie pozwala się oderwać. Styl, w jakim porusza się Tranquilizer to w dużym skrócie mieszanka trip hopu i alternatywnej elektroniki. Grupa promuje obecnie swój ostatni album „Take a pill” (weź pigułkę i odjazd…). Usłyszeliśmy największe „przeboje”, takie jak „Mantra”,” Mask off”,” 1”, czy „Sugar tale”. Przekaz wzmacniały wizualizacje wyświetlane na ekranie za zespołem. Myślałem, że takie efekty już dawno znudziły się, przede wszystkim samym muzykom, ale w połączeniu z takimi dźwiękami wrażenie było piorunujące. Tym bardziej, że zespół pokazywał swoje autorskie teledyski. Zdarzyła się wprawdzie mała wpadka techniczna, przez co jeden z utworów muzycy musieli zacząć jeszcze raz, ale zachowali się bardzo profesjonalnie i wyszli z tego z twarzą. Około godzinny występ skończył się zdecydowanie za szybko.
Chciałoby się powiedzieć, że najlepsze przypada zawsze na koniec. Nie chciałbym w ten sposób generalizować, ani absolutnie umniejszać zespołom rozgrzewającym, ponieważ poziom był przez cały czas bardzo wysoki, ale nawet po frekwencji widać było dla kogo przyszli fani. Na początku występu Moose The Tramp byłem trochę przerażony widząc garstkę ludzi (dla porównania, koncert we Wrocławiu został wyprzedany), z czasem klub zaczął się wypełniać, aczkolwiek wielkiego tłumu też nie było. Na szczęście nie przeszkodziło to Tides From Nebula by zaprezentować piękny i bogaty występ z dużym rozmachem. Rozpoczęli tak jak na najnowszej płycie od tytułowego „Safehaven” i „Knees to the Earth”. Magia świateł (na scenie zamontowano dodatkowe świecidełka), dźwięk – żyleta i wysoka forma zespołu. Sporym zaskoczeniem mógł być fakt, że panowie wyszli na scenę we trzech, bez Adama Waleszyńskiego, ale tajemnica została rozwiązana dopiero na bis. Funkcję konferansjera przejął drugi gitarzysta, Maciej Karbowski. Mówił bardzo oszczędnie, sprawiał wrażenie nieco speszonego. Pewnie nie pomogły chwilowe problemy techniczne. Karbowski dość zabawnie to skomentował: „Musieliśmy zagrać 60 koncertów, żeby wrócić i zagrać w swoim rodzinnym mieście. Byliśmy pewni, że gdzieś na trasie pojawią się problemy techniczne. To było do przewidzenia, że zdarzy się to właśnie w Warszawie. Dajcie nam jakieś 60-80 sekund.” Rzeczywiście tyle chyba wystarczyło, bo panowie szybko wrócili do grania. Ciekawe co się działo, że tego wieczoru dwa z trzech koncertów trzeba było na chwilę przerwać by usunąć usterki techniczne. Oczywiście nie psuło to ogólnego wrażenia. Tides From Nebula widziałem pierwszy raz na żywo gdy grali jako suport przed warszawskim występem Deftones w Parku Sowińskiego w 2011 roku. Wtedy ich brzmienie było jeszcze takie surowe, nieokiełznane, spontaniczne. Obecnie zespół jest w pełni profesjonalny, przez co mniej szalony, ale w dalszym ciągu nie brakuje im zapału. Mimo to, koncert był trochę statyczny. Muzycy głównie stali w skupieniu i wykonywali kolejne utwory. Zestaw przekrojowy, głównie mieszanka dwóch ostatnich płyt, choć zdarzały się pojedyncze wycieczki do „Earthshine”, przyjmowane gromkimi owacjami. Obecnie TFN to machina koncertowa z pięknymi efektami wizualnymi i piękną muzyką, aczkolwiek trochę brakowało mi rzucania się po scenie i zamiatania podłogi włosami. Być może motorem napędowych tych i innych zachowań jest Adam. Nie zrozumcie mnie źle, nie brakowało emocji ani cudownych dźwięków. Ciarki przechodziły po plecach stadami, a głowa sama chyliła się ku podłodze, ale jednak było trochę inaczej. Może teraz przyszła pora na wyjaśnienie zagadki. Właściwie było to wiadome od dawna, ale nie wszyscy musieli o tym słyszeć. Z uwagi na problemy zdrowotne, Adam Waleszyński nie wziął udziału w ostatniej trasie koncertowej, którą kapela odbyła jako trio. Mimo to, w ramach niespodzianki dla rodzimej Warszawy, specjalnie na bis, na zakończenie koncertu, w ostatnim utworze jako gość specjalny pojawił się… Adam. Wywołał tym oczywiście wielką radość u zebranej publiczności i otrzymał ogromny aplauz. I wtedy to dopiero zaczęło się dziać! Waleszyński wybudził trochę swoich kolegów z zimowego snu, chodził po scenie, miotał się na wszystkie strony, nawet zszedł na parkiet i grał wśród publiczności. I tego właśnie brakowało. Wspaniale było znowu zobaczyć Adama na żywo, pozostaje tylko życzyć mu dużo zdrowia, kolejnych płyt i długich tras z Tides From Nebula w komplecie.
Wyszedłem z Progresji zdecydowanie zadowolony, choć nie ukrywam, że szedłem tam z lekkim niepokojem. Trzy bardzo dobre koncerty, dużo nadziei na przyszłość (życzę wszystkiego dobrego Moose The Tramp, będę śledził poczynania Tranquilizer, jestem spokojny o dalsze losy TFN). Będę czekał niecierpliwie na kolejny koncert Tides From Nebula, w pełnym składzie i z kolejnymi ciekawymi zespołami towarzyszącymi.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał.

Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Rafał Klęk

 





 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.

Top Desktop version