Poniedziałek to mój ulubiony dzień na chodzenie na koncerty, aczkolwiek są tacy ludzie, dla których każdy dzień jest dobry (podobnie bywa u niektórych z alkoholem, te dwie rzeczy da się nawet połączyć). Jednak sierpniowy koncert Mastodon również odbywał się w poniedziałek i był całkiem zacny, więc może to powinno stać się nową świecką tradycją. Czy koncert Crippled Black Phoenix również był zacny? Przecież nie będę zdradzał przedwcześnie.
Muszę przyznać, że Brytyjczycy przywieźli ze sobą nietuzinkowe i bardzo ciekawe towarzystwo. The Devil’s Trade to solowy projekt Dávida Makó, wokalisty węgierskich zespołów stoner-doomowych Stereochrist i HAW. Solowo Dávid prezentuje jednak zgoła inny repertuar. The Devil’s Trade to muzyka folkowa grana prosto z ogromnego serca. Facet siedzi na krześle, gra na gitarze i banjo i śpiewa spod marynarskiego wąsa (czasem nawet śpiewa przez banjo, co daje ciekawy efekt przytłumienia). Ale jak śpiewa! Dávid operuje bardzo niskim, głębokim i lekko zachrypniętym głosem. Ciekawe czy potrafi robić głosem to co podobno potrafił Barry White, jeśli znacie tą plotkę… Węgier śpiewał tak, że aż ściany się trzęsły, z ogromną dawką emocji, szczerze, bez udawania. Wywoływał ciarki na plecach. Przypominało to minimalnie solowe występy Scotta Kelly’ego z Neurosis, ale Dávid śpiewa z większym żarem, wręcz agresją. Aż wychodziły mu wszystkie żyły na ogromnej szyi. Makó ma dość przerażający wygląd, jest łysy, napakowany, z wąsem. Bałbym się spotkać go w ciemnej uliczce. Jednak jak już się odzywa, to okazuje się ciepły i sympatyczny. Muzyk opowiadał między innymi o zawiłych losach Węgrów i Rumunów, przywołując historię zatopionych wiosek (wydaje mi się, że chodziło o rumuńską Geamănę, ale niestety nie usłyszałem dokładnie, a moja znajomość historii jest delikatnie mówiąc, bardzo umiarkowana). To był bardzo przejmujący i emocjonalny występ. Dodatkowym smaczkiem było zaśpiewanie jednego z utworów po węgiersku, co nadało całości specyficznego, regionalnego klimatu.
Kolejnym zespołem, który zaprezentował się tego wieczoru był Publicist UK, wbrew nazwie, pochodzący ze Stanów Zjednoczonych. Uderzyli od razu pełną parą i już było wiadomo, że jeńców brać nie będą. W zeszłym roku ukazała się ich debiutancka płyta „Forgive yourself”, którą grupa wciąż, z powodzeniem, promuje. Ciężko jest określić gatunek, w którym porusza się Publicist UK, w kontekście ich muzyki padają takie hasła jak: post-punk, gotyk, indie, czy nawet shoegaze. Jest to bardzo dynamiczna, intensywna muzyka rockowa z górującym nad wszystkim, niskim, nieco grobowym głosem Zacharego Lipeza, który przypomina mi Iana Curtisa. Jednak w ich twórczości i występie nie było śladu zadęcia charakterystycznego dla tych wszystkich brytyjskich zespołów, które kilka lat temu przypomniały sobie o Joy Division i postanowiły zaczerpnąć z ich spuścizny. Panowie są bardzo skromni, wyszło 4 facetów, wokalista kilka razy powtórzył nazwę zespołu, a tak to cały czas grali. Usłyszeliśmy między innymi „Away”, „Telegraphing”, „Levitate the Pentagon” (chór na początku sprawił, że ciarki wróciły), „Cowards”, czy „Canary”, który zaczyna wyrastać na największy, obok „Away” hit, choć nie jestem pewien czy muzycy nie obraziliby się za takie określenie. Co tu dużo mówić, to był kolejny wspaniały występ, porywający, energiczny, z charakterystycznym nerwem i zaangażowaniem.
Przyznaję, że na występ Crippled Black Phoenix oczekiwałem nieco nerwowo, w lekkim napięciu. Może przez to, że przez cały wieczór oglądałem flagi (banery? Plakaty? Nie jestem pewien) CBP powieszone za sceną, zwiastujące to co ma nadejść. Nagle niektóre światła zgasły, inne się zapaliły i zaczęło się od instrumentalnego „Dead Imperial Bastard”. Nie ukrywam, że miałem nadzieję, że ten koncert właśnie tak zostanie rozpoczęty i nie zawiodłem się. Pojedyncze, długie dźwięki klawiszy i elektronika stworzyły odpowiedni klimat. Zespół (specjalnie nie używam określenia „kolektyw”, bo podobno muzycy go nie lubią) wyszedł na scenę i zaczął grać. Brzmieli jak dobrze naoliwiona maszyna, świetnie zgrani, z impetem. Trzy gitary w składzie robią swoje. Brzmienie bardzo mocne, trochę wyrywało z butów, ale nie ogłuszało. Szybko usłyszeliśmy „No fun” z najnowszej, wydanej w tym roku płyty „Bronze”, która, jak łatwo się domyśleć, miała tego wieczoru dość liczną reprezentację na liście zagranych utworów. Myśleliście, że trąbkę puszczą z taśmy? Ja też tak myślałem. A tu Daisy Chapman wyciąga instrument spod klawiszy i gra! Brawo dla akustyków, bo wszystko było słychać. Naprawdę byłem pod wrażeniem. Cieszy również, że Justin Greaves dba o to, by wszyscy członkowie jego zespołu mogli się godnie zaprezentować. Drugą panią, która już od jakiegoś czasu współpracuje z CBP jest zjawiskowa Belinda Kordic. Wprawdzie nie była obecna na scenie przez cały czas, właściwie wychodziła tylko wtedy gdy była potrzebna, ale pięknie zaprezentowała się w „Scared and alone”. Do tego znowu ta trąbka. Coś pięknego. Z nowej płyty zespół zagrał również między innymi „Rotten memories” (fantastyczne wykonanie, niesamowita forma zespołu, zwłaszcza perkusisty), czy „We are the darkeners”. Na koncercie Crippled Black Phoenix oczywiście nie mogło zabraknąć coveru z ostatniego albumu (kiedyś robili tak też z „Of a lifetime” Journey, które nagrali na „I, vigilante”). Tym razem padło na „Turn to stone” Joe Walscha, które zostało wykonane wspólnie z Dávidem Makó z The Devil’s Trade. Absolutny strzał w dziesiątkę, zresztą Dávid nie takie rzeczy śpiewał chociażby z Stereochrist. Osobiście zwróciłem jeszcze szczególną uwagę na wykonanie „No” z „White light generator”. Szkoda, że był to jedyny utwór z tego doskonałego albumu, który zagrali tego wieczoru, szkoda też, że solówki prawie nie było słychać. Bardzo miłym akcentem było za to zadedykowanie jednego z utworów ofiarom współczesnych konfliktów, przede wszystkim w Allepo oraz w Berlinie (koncert miał miejsce w poniedziałek, tego samego dnia co zamach na świątecznym jarmarku). Jednak prawdziwa bomba miała wybuchnąć dopiero na bis (tak wiem, niezbyt fortunne sformułowanie). O ile „We forgotten who we are” z „I, vigilante” jest hitem raczej umiarkowanym, myślę, że CBP ma na swoim koncie większe przeboje (nie mniej, wykonanie bardzo przyzwoite, a utwór dość trudny, śpiewany szybko, napakowany tekstem po brzegi), o tyle „Burnt Reynolds” jest hitem pełną gębą ze wszystkimi przywilejami. Utwór został wykonany wspólnie, nie tylko z publicznością, ale również muzykami wszystkich zespołów, które towarzyszyły tego wieczoru CBP. Na scenie zebrała się potężna ekipa, razem z Markiem „Prezesem” Laskowskim (szefem Progresji), technikami i chyba każdym, kto tylko znajdował się wówczas na zapleczu. Niesamowita, wręcz rodzinna atmosfera. Wszyscy śpiewali, krzyczeli, skakali, po prostu dziki szał.
Byłem zaskoczony, ponieważ koncert trwał praktycznie tyle ile zapowiadano, całość skończyła się grubo po 23, sam Crippled Black Phoenix grał około 2 godziny, co jest naprawdę imponujące. To był długi, wspaniały koncert pełen bardzo pozytywnych emocji. Dla mnie było to cudowne zakończenie koncertowego sezonu 2016. Dziękuję pięknie wszystkim, którzy to wszystko umożliwili i do zobaczenia w przyszłym roku!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński