Nadchodzą mroczne czasy dla fanów ciężkich brzmień matematyczno-metalowych. Wszystko wskazuje na to, że historia jednego z najważniejszych przedstawicieli gatunku, amerykańskiego Dillinger Escape Plan, powoli dobiega końca. Tym bardziej obecność na koncertach odbywających się w ramach właśnie trwającej trasy jest nie tyle wskazana, co niemal obowiązkowa. 11 lutego zespół postanowił zawitać do Warszawy, wobec tego ja postanowiłem zawitać tego wieczoru do Stodoły.
Na początku trochę ponarzekam, potem będę wzorowo grzeczny. Nie do końca rozumiem pomysł rozpoczynania o 19 koncertu, na którym grają dwa zespoły. Ludzie, zacznijcie chociaż po dobranocce. A tak poważnie, jest to dość wcześnie, zwłaszcza jak na sobotni wieczór (w ciągu tzw. tygodnia roboczego byłoby to dla mnie bardziej zrozumiałe). Dodatkowo, okazało się, że pierwszy zespół rozpocznie występ 10 minut przed 19. Informacja znajdowała się na kartce w klubie, szczerze mówiąc nie wiem czy było to gdzieś oficjalnie ogłaszane wcześniej, ale na stronie klubu do ostatniej chwili widniała informacja, że koncert rozpocznie się zgodnie z planem (czyli o 19). Osobiście wydaje mi się to co najmniej kuriozalne, zwłaszcza, że wspierający tego wieczora Dillingerów Norwegowie z Shining mieli grać bardzo krótko. W związku z tym, gdy przybyłem na miejsce kilka minut po 19, Shining byli już mniej więcej w połowie swojego występu (żeby nie powiedzieć, że bardziej w drugiej połowie). Słysząc trzy utwory ciężko powiedzieć, czy zespół zrobił na mnie jakiekolwiek wrażenie. Nie jestem szczególnym fanem twórczości ekipy Jørgena Munkeby i przyznaję, że kontakt z nimi na żywo póki co tego nie zmienił. Może w przyszłości, gdy będzie mi dane zapoznać się z nimi nieco dłużej, zmienię zdanie, ale póki co jest to dla mnie industrialny hałas, nieszczególnie wykraczający poza ramy gatunku. Wiem, że czasem w ich muzyce przewija się saksofon, ale uważam, że akurat pasuje on jak kwiatek do kożucha.
Minęła godzina 20, przyszła pora na danie główne. Swoją drogą, szkoda, że przy tak wczesnym rozpoczęciu koncertu, nie wystąpił przynajmniej jeszcze jeden zespół, np. z Polski. Dillinger Escape Plan wchodzą na scenę w Polsce jako niekwestionowana gwiazda. Nie jest żadną tajemnicą, że Amerykanie mają w Polsce wielu fanów, grali tu nie raz i „wchodzą jak do siebie”. Gdyby istniało coś takiego jak ekstremalni celebryci, panowie z DEP spokojnie zmieściliby się w definicji tak przedziwnego zjawiska. Przy czym, celebryta zwykle znany jest z tego, że jest znany i nic więcej. Natomiast kapela Benjamina Weinmana jest znana z tego, że gra miażdżące koncerty, oni zasłużyli sobie na sławę, choć w przypadku tej odmiany muzyki nie ma chyba bardziej nietrafionego określenia. Muszę to bardzo wyraźnie podkreślić, pod względem technicznym koncert był przygotowany FE-NO-ME-NAL-NIE. Każdy szczegół dopięty na ostatni guzik, niby drobne rzeczy, ale decydowały o odbiorze całości. Oświetlenie było świetnie zgrane z muzyką. Nie były to mniej czy bardziej przypadkowo dobrane efekty, tylko naprawdę przemyślana sekwencja odpowiadająca na zmiany i zwroty akcji w poszczególnych utworach, a jak wiadomo, tych w muzyce Amerykanów nie brakuje, tym bardziej chylę czoło nisko, do ziemi. Gdyby była taka możliwość, ukłoniłbym się jeszcze niżej ludziom, którzy tego wieczoru odpowiadali za nagłośnienie. Bardzo obawiałem się jak to wszystko będzie brzmiało. Przecież to jest hałas, wrzaski, dzikie rytmy, częste zmiany nastroju, ściszenia, zgłośnienia, raz bulgot, a innym razem jazzowe pianinko. Mogę powiedzieć tylko tyle, akustycy dali radę i to w pięknym, najlepszym możliwym stylu. Nie mogłem uwierzyć w to co słyszę i że w ogóle słyszę! Byłem po prostu urzeczony i zachwycony tym jak wspaniale może brzmieć Stodoła. Było słychać dosłownie wszystko. Dźwięk był bardzo dobrze zbalansowany, nawet w tych ciężkich momentach gdy zespół ciął swój firmowy hardcore/grindcore bez opamiętania i nie brał jeńców. Co chwilę uśmiechałem się pod nosem, z lekkim niedowierzaniem. Jeśli chodzi o sam zespół i ich kondycję, to chyba poproszę o kontakt do ich dilera. Ze sceny wręcz kipiała potężna, zaraźliwie pozytywna energia, którą zespół roztaczał dookoła. Aż dziw, że ich muzyka, zazwyczaj tak skrajnie agresywna, może wywoływać tak dobre emocje. Zresztą samych muzyków też nosiło po scenie, właściwie nikt, poza perkusistą (co zasadniczo trzeba mu wybaczyć) nie był w stanie ustać w miejscu. Każdego telepało i prowadziło we wszystkich kierunkach po scenie, ale to co wyprawiał Greg Puciato przechodziło najśmielsze pojęcie. Niby nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ zachowanie wokalisty DEP w czasie koncertów już dawno przeszło do legendy. Biegał, skakał, wspinał się na elementy oświetlenia i nagłośnienia, nawet na chwilę nie przestając przy tym śpiewać! Swój popisowy numer Puciato postanowił wykonać w czasie, fenomenalnie zresztą zagranego, „Farewell, Mona Lisa”. Wokalista wspiął się na metalową konstrukcję podtrzymującą światła i głośniki, przeszedł z niej na balkon i w kulminacyjnym momencie utworu (nawet to było idealnie zgrane z muzyką…) zeskoczył w publiczność. I choć widziałem już takie rzeczy w Stodole, nie ukrywam, że serce zamarło mi na chwilę. Na szczęście nasi dali radę, złapali i przenieśli cały czas śpiewającego wokalistę Dillinger Escape Plan w stronę sceny, gdzie pozostali muzycy zachowywali się jakby nic się nie stało. Ot, Greg poszedł, wyskakał się i wrócił. Cóż, oni pewnie już dawno się przyzwyczaili do takich widoków.
Amerykanie obecnie promują swój najnowszy album, co oznacza, że lista zagranych utworów była mocno zdominowana przez kawałki pochodzące z „Dissociation”. Z wyjątkiem 4 piosenek („Honeysuckle”, „Manufacturing discontent”, „Apologies not included” i tytułowej), usłyszeliśmy album w całości. Nowy materiał bardzo dobrze sprawdza się na żywo. Brzmienie jest nieco inne niż do tej pory, bardziej psychodeliczne (żeby nie powiedzieć schizofreniczne), ale panowie potrafią stworzyć na scenie odpowiedni klimat, który z jednej strony wciąga, z drugiej powala (mimo wszystko, w dalszym ciągu jest to Dillinger Escape Plan). Oczywiście nie zabrakło też hitów z poprzednich albumów, takich jak „Milk lizard”, „Black bubblegum”, tytułowego z „One of us is the killer” czy już wspomnianego „Farewell, Mona Lisa”.
W ramach podsumowania pozostaje mi jedynie przyznać, że bawiłem się wybornie, to jest właśnie rozrywka na poziomie. A mówiąc poważnie, jestem bardzo szczęśliwy, że zdecydowałem się wybrać na ten koncert i nie ukrywam, że gdzieś głęboko żywię nadzieję, że jeszcze kiedyś przydarzy się następna okazja. Koncert Dillinger Escape Plan został przygotowany i zrealizowany od początku do końca profesjonalnie, na bardzo wysokim poziomie. Jeśli tak było zawsze (ja niestety widziałem ich na żywo po raz pierwszy), to nie dziwię się, że mają tak gorące powitania. Oby to nie był ostatni raz. Panowie, jeśli już musicie, to zróbcie sobie przerwę, ale na litość, nie taką permanentną.
Smutną wiadomością, której nie mogę na końcu nie przytoczyć, jest to, że następnego dnia, w niedzielę, miał się odbyć drugi polski koncert w ramach trasy, w Krakowie. Niestety, w drodze na koncert miał miejsce wypadek samochodowy z udziałem autobusu zespołu, który spowodował, że koncert został odwołany. Na szczęście nikomu nic poważnego się nie stało, ale nie tak miało to wyglądać… Panowie, życzę dużo zdrowia, siły i chęci by jeszcze kiedyś do nas wrócić!
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński