Wydarzenie, które opisuję poniżej dowodzi tylko tego, że należy mieć oczy i uszy szeroko otwarte oraz że należy dostrzegać i doceniać lokalne inicjatywy.
Nie ukrywam, że o koncercie SBB w Amfiteatrze Bemowo (którego oficjalna nazwa to Amfiteatr im. Michaela Jacksona) dowiedziałem się przez przypadek, będąc kiedyś na spacerze w tej okolicy. Później oczywiście o tym zapomniałem, na szczęście Facebook czasem jednak na coś się przydaje i przypomina o różnych wydarzeniach. Zatem stawiłem się ochoczo w piątkowy wieczór w rzeczonym amfiteatrze.
Dwa słowa o samym obiekcie, bo na łamach naszego serwisu pojawia się po raz pierwszy (tak mi się przynajmniej wydaje). Co to jest amfiteatr chyba mówić nie muszę, powiem tylko, że ten jest malowniczo położony, ponieważ otaczają go skwery, alejki i sztuczne stawy, słowem przyjemna, rodzinna, weekendowa atmosfera. Nagłośnienie profesjonalne, przygotowane do tego typu występów, akustyka sprzyjająca z uwagi na rozkład miejsc do siedzenia (no przecież pisałem, że to amfiteatr). Od razu wyjaśniam, że nie jest to ten sam obiekt, który znajduje się w Parku Sowińskiego i chociaż dzieli je raptem kilka kilometrów, znajdują się w różnych dzielnicach.
Obawiałem się nieco o frekwencję, jako że wydarzenie nie było zbyt mocno nagłaśniane, a dodatkowo zaczęły się wakacje, zatem naród ruszył na wczasy. Niepotrzebnie się martwiłem, publiczność dopisała, wypełniając amfiteatr mniej więcej w trzech czwartych, także wstydu nie było.
Zespół wszedł na scenę z małym opóźnieniem, za to w klasycznym składzie z Józefem Skrzekiem (instrumenty klawiszowe, bas, wokal), Apostolisem Anthimosem (gitara, perkusja) i Jerzym Piotrowskim (perkusja). Zespół dodatkowo wspierał amerykański saksofonista Chris Potter. Choć tego wieczoru miałem okazję zobaczyć zespół na żywo po raz pierwszy, miałem przeczucie czego się spodziewać, ponieważ mam na półce „Behind the iron curtain”, wydawnictwo DVD, które zawiera rejestrację występu grupy Józefa Skrzeka w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach z 2009 roku. I trzeba przyznać, że SBB nie tylko nie zawiodło, ale wręcz przeszło najśmielsze oczekiwania. Przynajmniej moje.
To co od razu widać, jak tylko panowie zaczęli grać, to przede wszystkim ogromna energia, pasja i zaangażowanie. Nie chcę nikomu wypominać wieku, ale chciałbym być w takiej formie jak muzycy SBB, jeśli kiedyś zrównam się z nimi wiekiem. Zero stresu, zero zmęczenia. Utwory, które mogliśmy usłyszeć tego wieczoru nie należały do łatwych, jak zresztą cała twórczość zespołu, ale zostały wykonane perfekcyjnie. Po tym poznaje się, chciałoby się powiedzieć, światową klasę muzyków. Prawda jest taka, że w latach 70. SBB funkcjonowało i koncertowało mniej więcej tak jak obecnie Behemoth czy Riverside.
Wśród zaprezentowanych przez zespół kompozycji, oczywiście nie mogło zabraknąć takich żelaznych, koncertowych klasyków jak: „Odlot”, „Rainbow man”, „Walkin’ around the stormy bay”, „Z których krwi krew moja”, czy „Pieśń stojącego w bramie”. Odniosłem wrażenie, że co najmniej część utworów została lekko przearanżowana, tak by Chris Potter mógł się do nich wpasować i dodać coś od siebie. Muszę zresztą pochwalić postawę i talent Amerykanina. Nie wychodził zanadto przed szereg, ale przypominał o sobie wystarczająco często i bardzo dobrze wkomponowywał się w niełatwe utwory SBB. Dodatkowo wykonał dla nas specjalną, długą i wielowątkową solówkę, za co zebrał w pełni zasłużone, gromkie brawa. Jeśli chodzi o partie solowe, nie mogło zabraknąć i na szczęście nie zabrakło bitwy na solówki perkusyjne pomiędzy Jerzym Piotrowskim i Apostolisem Anthimosem. Domyślałem się, że tak będzie, jako że na scenie stały dwa zestawy perkusyjne. Nie da się opisać słowami co panowie wyprawiali.
Gratuluję organizatorom przygotowania wspaniałego występu, który właściwie był idealny pod każdym względem (uwzględniono nawet czas na rozdawanie autografów po zakończeniu koncertu). Cieszę się, że dowiedziałem się o tym wydarzeniu i że miałem okazję w nim uczestniczyć. To były dwie godziny wypełnione wspaniałą muzyką, szczerymi emocjami i nagrodzone oklaskami na stojąco. Pozostaję na nasłuchu, czekam na kolejne, podobne wydarzenia i życzę rozwoju, sił i pomysłów organizatorom, nawet jak nie będą wspierani przez Warsaw Summer Jazz Days.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia Rafał Klęk