A+ A A-

11 Festiwal Rocka Progresywnego im.Tomasza Beksińskiego w Toruniu.

Gabriel Koleński: Chociaż jeden z najlepszych polskich festiwali z muzyką progresywną odbywa się co roku już od wielu lat, dopiero pierwszy raz miałem okazję pojawić się tam i uczestniczyć w całości. Opisanie wszystkiego będzie trudne i może mi to zająć sporo czasu i miejsca, ale postaram się podołać ambitnemu zadaniu, które sobie postawiłem. plakat newsm

Do Torunia przyjechałem w sobotę, około godziny 12:00 i od razu udałem się do amfiteatru, który znajduje się przy Muzeum Etnograficznym im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej. Obiekt jest niemal idealnie położony. Z jednej strony, nieco odsunięty od osiedli, przez co odbywające się koncerty nie przeszkadzały chcącym spokojnie odpocząć w weekend mieszkańcom Torunia. Z drugiej strony, amfiteatr znajduje się na zapleczu starówki, z czego sam skorzystałem i poszedłem na spacer zanim rozpoczęły się występy. Jeśli ktoś był w Toruniu, wie, że jego stare miasto jest wyjątkowo urocze i warto się tam wybrać nawet na chwilę. Stanowiło to w pewnym sensie dodatkową atrakcję festiwalu. Bliskość dworca autobusowego to kolejny plus (niestety dworzec kolejowy jest trochę dalej, ale to drobny szczegół).

Sam amfiteatr, choć niespecjalnie duży, w zupełności pomieścił wszystkie osoby i rozstawione kramiki. Na terenie festiwalu można było zakupić jedzenie, picie, piwo i oczywiście płyty i koszulki zespołów występujących w tym roku w Toruniu i nie tylko, również specjalne, festiwalowe koszulki. Zorganizowano też kącik zabaw dla dzieci z dużymi dmuchanymi zabawkami (wiem jak to brzmi, ale proszę, bez skojarzeń, tam naprawdę bawiły się małe dzieci) oraz wystawę prac Gosi Dziekan, artystki-grafika z Bydgoszczy, która była też obecna na miejscu. Dla każdego coś miłego. Zastanawiałem się czy miałem takie szczęście czy po prostu zagrała logistyka, bo nigdy nie stałem w kolejce do toalety lub na miejsce by usiąść i coś zjeść, co jest zmorą wielu festiwali. Oczywiście po piwo czy jedzenie trzeba było czasem troszeczkę postać, ale to tylko sprzyjało integracji (najwięcej przyjaźni zawiązywało się jakimś dziwnym trafem przy stanowisku z piwem).
To tyle jeśli chodzi o wstęp. Przejdźmy do tego co najważniejsze, czyli muzyki i atrakcji dostępnych w czasie trwania festiwalu.

Bartek Musielak: To nie była moja pierwsza wizyta na popularnym „Gniewkowie”, bo tak wśród uczestników bywa nazywany Festiwal Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego. Choć trochę to w moim przypadku naciągane, bo pierwszy raz w festiwalu udział brałem w Toruniu, do którego wydarzenie się przeniosło w zeszłym roku. Wtedy jednak zaczarował mnie klimat imprezy, ludzie, którzy biorą w niej udział, ta rodzinna i przyjacielska atmosfera, a dodatkowo urok samego Torunia. Nie mam specjalnego prawa oceniać tego jak festiwal wyglądał wcześniej, bo nie wziąłem w nim udziału, ale myślę, że przenosiny do tak ładnego i bardzo turystycznego miasta jakim jest Toruń festiwalowi pomogły. A „Gniewkowem” pozostanie on w głowach fanów już na zawsze. Niestety w tym roku udział mogłem wziąć tylko w pierwszym dniu imprezy, w niedzielę zmuszony byłem już wracać do siebie. Dlatego też dorzucam swoje trzy grosze do relacji Gabriela, z którym bardzo miło było się w Toruniu po raz kolejny spotkać, i z którym – co już dość tradycyjne, bo to nie nasza pierwsza piśmiennicza kooperacja – raz się zgodzę, a raz się nie zgodzę.


Dzień I
Here On Earth
GK: Katowicki zespół Here On Earth dorobek ma skromny, bo jedynie wydaną w zeszłym roku płytę „In elipsis”. Tym lepiej, że zespół miał okazję zaprezentować siebie oraz debiutancki materiał sporej publiczności, która licznie przybyła na toruński festiwal. To co było zabawne, choć pewnie nie dla Katowiczan, to to, że o godzinie 15:45, amfiteatr był prawie pusty, a pół godziny później, gdy koncert się rozpoczynał, trudno było poruszać się między rzędami (oj, kilku osobom podwinęła się noga, sam w którymś momencie zahaczyłem o kable już po ciemku), bo tyle było osób. Zgodnie z zasadą Hitchcocka, o rozpoczynaniu od trzęsienia ziemi, Here On Earth stanowili mocne rozpoczęcie festiwalu. Potężne brzmienie, ciężkie riffy i ściany dźwięków (gitar i o dziwo słyszalnych w tym zgiełku klawiszy) były przeplatane delikatniejszymi melodiami i spokojnym wokalem, które przełamywały muzyczny amalgamat i nadawały całości tajemniczy, niepokojący klimat. Wokalista Krzysztof Wróbel rozpoczął trochę nieśmiało, ale powoli rozkręcał się w czasie występu. Generalnie zespół sprawiał bardzo skromne wrażenie, co osobiście odczytuje jako pozytyw, ponieważ nie przepadam za gwiazdorzeniem. Z ciekawostek warto odnotować, że Here On Earth zagrali również cover „Evidence” Katatonii (z mojej ukochanej płyty „Viva Emptiness”). Mój redakcyjny kolega, Bartek Musielak, stwierdził, że wykonali to lepiej niż w oryginale. Przed wymierzeniem mu sprawiedliwości powstrzymała mnie jedynie ogromna sympatia do mojego kolegi. Przyznaję jednak, że wersja katowickiego zespołu była co najmniej przyzwoita. Panowie zaliczyli również najbardziej spektakularne zakończenie koncertu spośród wszystkich występujących na festiwalu zespołów. Podczas gdy grali ostatni utwór, rozpadał się deszcz, który przeszedł w ulewę, która zakończyła występ donośnym piskiem sprzężonego sprzętu. Dodam, że w amfiteatrze zadaszona jest tylko scena, ale najbardziej zagorzali fani zespołu zostali na swoich miejscach. Na szczęście deszcz szybko się skończył, znowu wyszło słońce, wszystkie urządzenia i ludzie przeżyli (kolejność celowa, bo tylko to pierwsze było zagrożone) i mogliśmy powrócić do rozkoszowania się muzyką.

BM: Zespół Here On Earth nie był mi wcale obcy, bo swego czasu napisałem nawet recenzję ich debiutanckiego albumu „In Elipsis”. Krążek mi się spodobał toteż do koncertu podszedłem ze sporym entuzjazmem i wcale się nie zawiodłem. W mojej recenzji delikatnie zarzucałem zespołowi, że co do brzmienia w cięższych fragmentach niknęła moc gitar, a riffy choć siarczyste brzmiało dość płytko. Na żywo muszę przyznać – brzmiało to o niebo lepiej i nie mam już na co narzekać. Grupa zaprezentowała przede wszystkim utwory z debiutanckiej płytki, wplatając w setlistę również nowości, nad którymi aktualnie pracuje. No i ten cover Katatonii, który zabrzmiał bardzo dobrze. Faktycznie w czasie koncertu powiedziałem Gabrielowi, że gra mi to lepiej niż oryginał i faktycznie zauważyłem w jego oku iskrę, jakbym przynajmniej solidnie zbluźnił – ale to nie do końca tak. Uwielbiam „Viva Emptiness” uważając ten album za najwyższe osiągnięcie Szwedów, ale niestety dane mi było ich zobaczyć na żywo tylko raz w ramach Metal Hammer Festiwalu w 2010. Tamten koncert zdecydowanie mi się nie podobał, bo Katatonia zabrzmiała jak jedna wielka, hałaśliwa papka z miliona dźwięków, kompletnie nie do strawienia. I w tym kontekście stwierdziłem, że wersja „Evidence” zagrana przez Here On Earth przewyższa oryginał, bo brzmieniowo śląska grupa zaprezentowała się znakomicie. Tyle i tylko tyle, choć pewnie i tak troszeczkę koledze podpadłem. Generalnie był to solidny koncert, bardzo dobry na otwarcie festiwalu, a w zespole z Katowic można upatrywać całkiem serio pewnych nadziei w przyszłość polskiego progresywnego rocka. Oby muzycy zachowali wysoki poziom i nie spoczywali na pochwałach, które zdaje się nie tylko z mojej i Gabriela strony w kierunku grupy są przesyłane – drugi i trzeci album będą dopiero prawdziwym sprawdzianem. Ja trzymam kciuki za tę grupę.

Halucynacje
GK: Jak ja chciałbym zachować absolutny obiektywizm i spokój przy opisywaniu tego koncertu. Niestety nie ma takiej opcji! Od razu powiem, że osobiście występ ten uważam za najlepszy jeśli chodzi o pierwszy dzień, a być może nawet cały festiwal. Wyszła na scenę przedziwna ekipa (bardzo duże zróżnicowanie wiekowe muzyków) i zaczęła grać trudną, ale cudowną muzykę. Od razu dało się wyczuć doskonałą chemię i zrozumienie między muzykami (muzyka łączy pokolenia). Mieszanka jazzu, hard rocka i psychodelii okraszona chropowatym, ale bardzo pasującym do tej stylistyki brzmieniem, powaliła mnie na łopatki. Zresztą, z tego co rozmawiałem z różnymi uczestnikami festiwalu, nie mnie jednego. To co od razu przykuwa uwagę i powoduje, że noga „tańczy dla mnie” (może nie każdy zna ten dość przaśny suchar…) to ogromna dawka szalonej energii, która drzemie w tej muzyce. W partiach szybkich jest to energia bezpośrednia i obezwładniająca, w spokojniejszych bardziej podskórna i kąsająca. W kontrolowanym chaosie i ferworze walki z rytmem, w pewnym momencie perkusista Konrad Muchalski prawie zgubił pałeczkę (tak, widziałem to), ale brawurowo sobie poradził i kontynuował grę (jedyne co sobie wtedy pomyślałem, to „co za gość!”). Atmosfera towarzysząca muzyce wrocławskiego zespołu jest również z gatunku tych „dość niesamowitych”. Budowanie klimatu opanowały Halucynacje do perfekcji. Czasem muzycy grają w sposób bardziej wyluzowany, innym razem brzmienie jest jakby zamglone, kojarzy się z małymi klubami, w których szemrane typy załatwiają podejrzane i umiarkowanie legalne interesy na tle tych hipnotyzujących dźwięków. Instrumentarium Halucynacji to, poza oczywistą sekcją rytmiczną i gitarą, saksofon i instrumenty klawiszowe, przede wszystkim zabytkowo wyglądające, ale świetnie brzmiące organy Hammonda. Paleta muzycznych barw i dźwięków była po prostu porażająca, aż trudno opisać co tam się działo! Na żywo panowie zaprezentowali między innymi utwory „Mrówczy poranek” (komentując, że jest to ich największy „hit”), „Szczurołap”, czy „Noc czerwcowa”, rozbrajając wszystkich komentarzem, że jest to „piosenka o pójściu na grilla”. To szczególne poczucie humoru i dystans do siebie i swojej twórczości były po prostu ujmujące i dopełniały obrazu fajnej kapeli, która zagrała fenomenalny koncert.

BM: Ponownie nie mogę się tutaj z Gabrielem posprzeczać – to był znakomity koncert i moim zdaniem najlepszy tego dnia pod względem muzycznym. Halucynacje, poza oczywistymi naleciałościami z nurtów jazzowych, hard rockowych i psychodelicznych, skojarzyły mi się jeszcze dodatkowo ze sceną amerykańskiego psychodelicznego noise rocka, w którym kompozycje potrafią płynąć i płynąć (takie choćby zapomniane i niedocenione Comets On Fire), a muzycy niejeden raz zapominają się w niekończących improwizowanych odlotach. Szkoda, że tego tutaj trochę zabrakło i kompozycje były jednak dość poukładane, ale mimo wszystko jedyne co mogę temu występowi zarzucić to nagłośnienie, które mnie delikatnie kuło w uszy. Wiosła, tj. bas i gitara były zdecydowanie za bardzo wyeksponowane, przez co w całości ginął tak lubiany przeze mnie saksofon. Niemniej występ obejrzałem i posłuchałem z wielką przyjemnością. A wieczorem na mieście spotkałem jeszcze wspomnianych „wioślarzy” – Krzysia i Kubę, zamieniłem kilka słów przy smakowitej bułce z wołowiną i nabyłem nawet albumik. Pozytywni ludzie, świetna muzyka, zauważalna dobra atmosfera w zespole, która przenosi się na muzykę i na publiczność – czego więcej oczekiwać. Czapki z głów i mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dorwać Halucynacje na koncercie klubowym, w którym jak mniemam ta muzyka sprawdzi się nawet lepiej.

Backward Runners
GK: Gdy usłyszałem, że za chwilę wystąpi zespół z Warmii i Mazur, od razu pomyślałem „no to z Warmii czy z Mazur?” (mieszkańcy tego regionu wiedzą o co chodzi…). Pochodzący z Olsztyna (czyli jednak bardziej z Warmii) zespół Backward Runners prezentuje nieco delikatniejszą muzykę, bliższą pop rocka. Nie jest to zarzut, po prostu określenia typu „alternatywa”, czy „indie” są mocno nadużywane. Delikatna odmiana jeszcze chyba nikomu nie zaszkodziła, zwłaszcza w muzyce. Grupa istnieje raptem kilka lat i ma na swoim koncie jedną płytę, wydaną w zeszłym roku „Another Day, Another Dream”. Mimo teoretycznej lekkości twórczości zespołu z Warmii, na żywo brzmią mocniej niż w wersji studyjnej. Koncertowy żywioł zdecydowanie służy muzykom i pozwala wyzwolić drzemiącą w nich energię. I choć obawiam się, że bardziej ortodoksyjne, progresywne ucho nie znajdzie w piosenkach BR zbyt wiele dla siebie, ich występ był bardzo przyjemny w odbiorze. Imponować mogła szczególnie młodzieńcza pasja wokalisty Oscara Jensena, który starał się cały czas utrzymywać kontakt z publicznością i dobrze czuł się na scenie, co było widać. Wykazał się dodatkowo swoistym poczuciem humoru, kiedy część koncertu spędził w stroju sumo (następnego dnia odbywały się festiwalowe zawody w tej dyscyplinie, w specjalnych, pogrubiających strojach). Jednak jeśli chodzi o sam warsztat, myślę, że swój największy rozwój, zarówno wokalista, jak i cały zespół mają jeszcze przed sobą. Potencjał jest, teraz trzeba tylko czekać. Oczywiście nie zmienia to faktu, że do tej pory nucę pod nosem chyba największy hit zespołu czyli „Gravity”, który zagrali obok chociażby „I Could”, czy „Love and Other Disasters”.

BM: Kompletnie mnie ten występ nie porwał. W części poświęconej Here On Earth Gabriel pisał, że nie lubi gwiazdorzenia – ja też nie lubię. A jakoś dziwnie odczułem coś takiego płynące ze sceny w czasie występu Backward Runners. Może po prostu nie skumałem tej „młodzieńczej pasji” i „poczucia humoru”, o którym wspomina mój kolega, a może ta dość lekka i radiowa (choć chciałbym by przynajmniej taka muzyka grała w radio) muzyka wpłynęła na odbiór tego koncertu przeze mnie. No cóż, skoro więc nie porwało, nie zaiskrzyło między Backward Runners, a moim uchem, wykorzystałem ten czas na piwo, zwiedzanie stoisk z płytami, piwo, posiłek i wzięcie udziału w festiwalowej loterii fantowej (wygrałem płytę Cromwell – słabizna, książkę o black metalu – mega radość! Oraz... piwo).

Eddie Mulder
GK: Kolejny występ, który dane nam było oglądać, to akustyczny koncert Eddiego Muldera, holenderskiego gitarzysty i basisty, który chwilę później wystąpił z zespołem Flamborough Head, a znany jest również między innymi z Leap Day i Trion. Jego solowy występ obejmował jedynie jego samego, gitarę akustyczną oraz oczywiście utwory z dwóch solowych płyt muzyka. Eddie siedział i grał na gitarze. Muzyka, którą wykonywał była bardzo delikatna, nieco melancholijna i niestety trochę monotonna. Może w innych warunkach i okolicznościach wdzięki Eddiego bardziej by mnie skusiły, ale na festiwalu gdzie tak dużo się dzieje, nie jestem w stanie usiedzieć w miejscu i skupić się na takiej muzyce. Nie ukrywam, że może to być i pewnie jest wyłącznie moja wina, ale ten występ jako jedyny w czasie festiwalu mnie nie przekonał. Lubię akustyczną muzykę, lubię takie nastrojowe granie, ale to chyba nie był mój wieczór, a przynajmniej nie na takie kawałki. Wiem, że wielu uczestnikom festiwalu koncert Eddiego Muldera jednak bardzo przypadł do gustu i byli oni zachwyceni jego twórczością w wersji na żywo.

BM: Eh, zupełnie nie festiwalowy koncert. Takie akustyczne występy na dużych festiwalach jeśli w ogóle to zdarzają się na sam koniec line-up’u, gdzieś koło 1 czy 2 w nocy, podczas gdy część uczestników już albo się zmyła, albo snuje się wymęczona spożywaniem różnych trunków bez celu. Respektuję i szanuję wybór organizatorów, w końcu dla fanów gwiazdy wieczoru ten występ był nie lada gratką, ale do mnie totalnie nie przemówił. Dość mdłe i bardzo podobne do siebie akustyczne kompozycje nijakiego Eddiego Muldera pewnie o wiele bardziej sprawdziłyby się podczas klubowego after party, aniżeli na scenie festiwalowej. Może tak trzeba to było rozwiązać? Po fakcie nie ma już co gdybać. Mnie ten koncert straszliwie wynudził, więc już w połowie krążyłem ponownie po koronie amfiteatru rozmawiając i popijając piwo. O! W sumie to jest jeden plus takiego koncertu – można było bez krzyczenia swobodnie porozmawiać.

GK: Tuż przed koncertem holenderskiej formacji Flamborough Head, tradycyjnie nastąpiło wręczenie Nagrody im. Roberta „RoRo” Roszaka, którą w tym roku odebrała formacja Love De Vice za album „Pills”. Gratulujemy!

BM: Ja również gratuluję!

Flamborough Head
GK: Jeśli ktoś pomyśli, że jestem uczulony na Holendrów i z pewnością występ doświadczonego Flamborough Head również mi się nie podobał tego wieczoru, jest w dużym błędzie. Przede wszystkim, tu się bardzo dużo działo, było bogato, kolorowo, choć nie zawsze wesoło. Prawda jest taka, że nasi holenderscy przyjaciele mieli łatwiej już na starcie, ponieważ ich koncert rozpoczął się gdy zaczęło się ściemniać, zatem sama przyroda zadbała o romantyczny nastrój. Twórczość FH to szeroko pojęty rock neoprogresywny okraszony dźwiękami fletu (chyba nie muszę mówić z jaką grupą się to automatycznie kojarzy…), na którym gra wokalistka grupy Margriet Boomsma oraz wspaniałymi solówkami gitarzysty Hansa Spitzena (Eddie Mulder w zespole gra na basie). Największy nacisk postawiony został jednak na klimat i emocje, które towarzyszyły muzykom i publiczności przez cały czas trwania występu. Podniosły, zadedykowany zresztą publiczności „Don’t forget us”, poświęcony dzieciom pochodzącym z krajów znajdujących się w trudnej sytuacji „Captive of fate” („te dzieci patrzą na to samo niebo co my, ale ich sytuacja jest zupełnie inna”), obdarzony lekko tanecznym potencjałem „I’ll take the blame”, liryczne „Lost in time” i zagrany na koniec „Garden of dreams” z pięknymi, natchnionymi solówkami czy emocjonalny „Andrassy road”, dotyczący ofiar węgierskiej rewolucji (przy ulicy Andrássy w Budapeszcie znajduje się Terror Háza – muzeum, które stanowi jednocześnie pomnik ofiar totalitaryzmu na Węgrzech i bohaterów rewolucji 1956 roku). Ekipa techniczna przygotowała właściwie idealne warunki do pochłaniania dźwięków holenderskiej grupy – solidne brzmienie (zaskakująco mocne, jak na tak w gruncie rzeczy lekką muzykę), ale selektywne, do tego tworzące nastrój światła i dym. Mam wrażenie, że w tym akapicie, odmieniłem słowa „klimat, nastrój i emocje” przez wszystkie możliwe przypadki, ale taki był ten występ. Wykonawczo również nie było się do czego przyczepić. Utwory odegrane perfekcyjnie, z dbałością o szczegóły. Klawisze i flet tworzyły odpowiednią atmosferę, do tego świetne gitarowe solówki nacechowane, tak, tak, emocjami oraz oczywiście damski wokal, o którym nie należy zapominać, a który nie jest w tym gatunku czymś oczywistym.

BM: Wyjdę na marudę i strasznego malkontenta, ale koncert Flamborough Head również mnie nie porwał. Oczywiście, było to o wiele lepsze widowisko aniżeli poprzedni występ. Jednak jako, że nie jestem fanem neoprogresywnego rocka niespecjalnie załapałem tę muzykę. Przyznaję bez bicia, że nie porusza mnie ani muzyka Marillion, ani IQ, ani tym podobne – nie dziwota więc, że FH mnie również nie porwało. Nie mogę zarzucić muzykom niczego złego, bo warsztatowo było bardzo dobrze (choć moim zdaniem pochwalone przez Gabriela solówki Hansa Spitzena nie do końca były takie „wspaniałe”, raczej schematyczne). Nie mogę też powiedzieć z pełnym przekonaniem, że był to słaby koncert – ot zwyczajnie nie moja bajka. Nie było chemii tutaj, może jestem na to za młody. Ale podobnie jak niegdyś na Ino-Rock Festiwalu cały koncert IQ przegadałem ze znajomymi łażąc od stoiska z piwem do miejsc, gdzie nie trzeba było krzyczeć rozmawiając; tak też zrobiłem i tym razem w czasie koncertu Flamborough Head. Doceniam jednak, że organizatorzy postarali się ściągnąć zespół, który rzecz jasna ma jakieś osiągnięcia i jest dla gatunku w pewnym stopniu zasłużony. Dla każdego coś miłego, dla każdego coś dobrego, to był ukłon w kierunku nieco starszych słuchaczy i bardzo dobrze. Mam nadzieję, że w przyszłym roku gwiazdą będzie zespół, będący ukłonem w kierunku tych nieco młodszych, ale co to będzie – pożyjemy i zobaczymy. Tymczasem ja kończę dorzucać moje trzy grosze do tej relacji, ponieważ nie dane mi było (niestety) uczestniczyć w drugim dniu koncertów. Podczas gdy Toruńska publiczność bawiła się przy dźwiękach Animate, Yesternight, Grendel (tego żałuję najbardziej) i Art Of Illusion – ja wracałem już pociągiem do siebie. Do zobaczenia w przyszłym roku, już na pewno na cały festiwal i nawet parę dni dłużej!

GK: Parę minut po godzinie 23 zakończył się pierwszy dzień festiwalu i rozpoczęły się liczne afterparty (sam uczestniczyłem w trzech różnych!), ale o tym nie będę pisał…

II dzień
Drugi dzień festiwalu rozpoczęły tak naprawdę dodatkowe atrakcje – spotkanie z Panem Wiesławem Weissem oraz zawody sumo. O ile to drugie nie wymaga raczej dodatkowego komentarza i lepiej obejrzeć to na zdjęciach, o tyle spotkanie z redaktorem naczelnym miesięcznika Teraz Rock było bardzo ciekawe. Wiesław Weiss promuje obecnie swoją najnowszą książkę „Tomek Beksiński. Portret prawdziwy”. Na spotkaniu oczywiście opowiadał o wydawnictwie, ale też o samym Tomku Beksińskim i ich specyficznej znajomości. Specyficznej, ponieważ Pan Wiesław, jak sam przyznał, nie był przyjacielem Tomka, choć bardzo go lubił, lecz najczęściej był jego szefem w redakcji, z którą Beksiński współpracował. Spotkanie opierało się na pytaniach zadawanych przez publiczność. Choć zgromadzone osoby początkowo zdawały się być onieśmielone obecnością, jakby na to nie patrzeć, żywej legendy polskiego dziennikarstwa muzycznego, szybko pojawiły się pierwsze pytania i kolejne, a całe wydarzenie trwało około 1,5 godziny. Przypuszczam, że satysfakcja była obustronna, ponieważ wszyscy, łącznie z Panem Wiesławem, wychodzili ze spotkania uśmiechnięci. Warto dodać, że Wiesław Weiss był obecny podczas całego festiwalu, nie tylko w czasie promocji swojej książki.

Animate
Drugi dzień festiwalu, pod względem muzycznym, również rozpoczął zespół ze Śląska, tym razem formacja Animate. Nazwa zespołu wzięła się od słynnego utworu Rush o tym samym tytule. Aż się prosiło, żeby grupa z Będzina zagrała ten kawałek i tak też się stało, ale dopiero pod koniec koncertu. A co działo się wcześniej? Bardzo dużo, ponieważ zespół ma na koncie wystarczającą ilość autorskich piosenek, by wypełnić nimi około godzinny występ. Często kluczem do sukcesu jest prostota i tu zdaje się ta zasada sprawdzać. Na scenie znajduje się czterech wesołych i energicznych facetów – jeden wokalista, jeden gitarzysta, jeden basista, który operuje też różnego rodzaju elektroniką i jeden perkusista. I nie potrzebują niczego więcej. Animate jest zasadniczo zespołem prog metalowym (jednym właśnie zapaliły się ogniki w oczach, drudzy jedynie nimi przewrócili). Na żywo ich brzmienie jest mocne, ale też selektywne. Z jednej strony techniczne granie, potężny groove i solówki gitarowe, z drugiej klarowność i lekko kosmiczny klimat. Mimo to, nie ma się wrażenia przeładowania, aranżacje są odpowiednio bogate, ale nie przytłaczające. Wokalista Robert, choć w zespole występuje dopiero od kwietnia tego roku, bardzo dobrze czuje się na scenie, nawiązuje kontakt z publicznością i dużo gada. Najlepiej jednak wychodzi mu śpiewanie, ponieważ operuje czystym, dość wysokim głosem, który mi osobiście kojarzy się z Jamesem LaBrie…sprzed 15 lat, gdy ten ostatni „jeszcze mógł”. Na szczęście Robert pozbawiony jest tego charakterystycznego zblazowania i nie pieje tak jak wokalista Dream Theater (nie martw się James, wciąż cię kocham). Na żywo usłyszeliśmy między innymi „Force gravity”, zagrany dwukrotnie, ponieważ panowie powtórzyli ten kawałek na bis, jako ulubiony utwór wokalisty. Animate zagrali w Toruniu również „Ghostmaker”, „Back to code”, czy instrumentalne „My emotions” (długa i rozbudowana solówka na gitarze) oraz „Snow tale” (bardziej klimatyczny, też bez wokalu, za to z fajnymi partiami basu, na którym Przemek grał metodą ”tappingu”). Bardzo udany występ.

Yesternight
Na ten występ czekało wielu. Bo panowie rzadko grają koncerty. Bo wreszcie jest ich debiutancki materiał. Bo jest bardzo dobry. Bo to fajny zespół jest. A tak poważnie, sam byłem ciekaw jak zabrzmią na żywo utwory z „The false awakening”. Yesternight zdecydowali się zagrać album w całości, od początku do końca, zgodnie z układem na płycie (chwilę później to samo zrobił Grendel, ale o tym zaraz). Jedyne, co naprawdę mi się nie podobało to brzmienie przez pierwszą połowę koncertu. Było mocno, dosyć ciężko (dużo ciężej niż w wersji studyjnej, czego łatwo się domyślić), wokalistę Marcina Boddemana było słychać i to bardzo dobrze, ale od czasu do czasu wkradały się sprzężenia, które trochę kuły w uszy i zakłócały spokojny odbiór muzyki. Żal mi serce ściskał, że taka wydawałoby się drobnostka, tak psuje koncert dobrego zespołu i niestety razi. Mniej więcej w połowie występu bydgoskiej formacji, sytuację udało się wreszcie opanować i problem został całkowicie wyeliminowany. Może to przypadek, ale wydawało mi się, że dopiero po usunięciu usterki brzmieniowej, zespół złapał wiatr w żagle i nabrał większej pewności siebie w wykonywaniu poszczególnych utworów. Pojawiła się energia i prawdziwa pasja. Wtedy też zabrzmiały utwory „Yesternight” i „Just try”. Nie zawsze jest tak, że to co brzmi dobrze na płycie, podoba się też na żywo. Jednak w tym przypadku ta zasada się sprawdziła, a wymienione przed chwilą kawałki okazały się najjaśniejszymi punktami całego występu. Zwłaszcza brawurowe i perfekcyjne wykonanie „Just try” robiło ogromne wrażenie (wszystkie solówki gitarowe idealnie zagrane!). Oczywiście technika to nie wszystko (choć podobno liczy się bardziej niż rozmiar…), najważniejsze są emocje, których też nie brakowało. Na zakończenie swojego występu panowie zaproponowali coś od czego zjeżyły mi się włosy na karku, a serce podeszło do gardła. Zagrali, zadedykowany pamięci Jona Lorda, cover Deep Purple „Child in time”. To jeden z tych świętych utworów, których nie wolno ruszać i za które nie należy się w ogóle brać, z zasady. Jednak nie dość, że Bydgoszczanie podjęli się arcytrudnego zadania, to jeszcze wykonali je bardzo przyzwoicie. Ich wersja żelaznego klasyka rocka była wierna oryginałowi i zagrana na poziomie. Nie było wstydu, były za to gromkie oklaski, w pełni zasłużone.

Grendel
Występ z gatunku „wspomnień czar”. Zespół istnieje oficjalnie od 1993 roku, w 2008 wydał swoją debiutancką i jak do tej pory ostatnią płytę zatytułowaną „The Helpless”. W tym roku powrócili na festiwal by ponownie zaprezentować siebie i swoje utwory. By nie być posądzonym o odgrzewanie jeszcze raz tego samego kotleta, muzycy Grendel delikatnie przearanżowali swoje utwory i podali je z nową energią, nieco bardziej nowocześnie. To co się najbardziej zmieniło to głos wokalisty Sebastiana Kowgiera, który brzmi lepiej, bardziej pewnie. Poprawił się również jego angielski akcent. Poza tym, to wciąż to samo, bardzo mocno nacechowane emocjami granie nastawione na tworzenie odpowiedniej atmosfery i budowanie nastroju. Muzyka formacji z Białogardu nie jest jednoznacznie smutna, ale duży ładunek melancholii i eksplorujące ludzkie uczucia teksty powodują, że ich twórczość wydaje się bardziej pasować do długich jesiennych wieczorów niż do letniego festiwalu. Na szczęście prog rockowa publiczność nie potrzebuje skocznego umpa umpa, by czuć się dobrze (ja latem słucham Sisters of Mercy i jest super). Grendel zaprezentował kawałki z „The Helpless” w kolejności zgodnej z albumem, nie było więc zaskoczeń, jeśli chodzi o repertuar. Na bis ponownie zagrali „Signal” i tyle. Z jednej strony trochę szkoda, że zespół nie zaprezentował niczego nowego, jednak odniosłem wrażenie, że w tym przypadku nie chodziło o niespodzianki, tylko o wspólne celebrowanie muzyki. Emocji nie brakowało po obu stronach sceny. Choć wokalista grupy (okazjonalnie wspierany jeszcze przez wokalistkę) wydaje się pozornie wycofany i nieśmiały, widać, że przeżywa to co śpiewa i gra. A trzeba przyznać, że gra niesamowicie. Praktycznie każdy utwór był ozdobiony wspaniałą, natchnioną solówką gitarową. Pięknie się tego wszystkiego słuchało. Widać, że zespół jest w bardzo dobrej formie i warto byłoby ten fakt wykorzystać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że powstanie jednak jakiś nowy materiał.

Art Of Illusion
W końcu przyszła pora na główną gwiazdę festiwalu, zamykający drugi dzień, bydgoski zespół Art Of Illusion. Trzeba przyznać, że występ został profesjonalnie przygotowany. Na początku tajemnicza, elektroniczna muzyka, dym, światła i inne bajery. AOI jako jedyna kapela występująca tego roku w Toruniu, postarała się o wizualizacje wyświetlane na ekranie za muzykami. Szkoda, że za dnia niewiele było widać, a większość koncertu odbyła się jednak przed zmrokiem. Od razu było słychać, że zespół nie będzie brał jeńców. Mocne, ciężkie brzmienie, bardzo gitarowe. Choć to, że początkowo nie było za bardzo słychać klawiszy to raczej przypadek, widać kto gra w zespole pierwsze skrzypce i na czym. Dźwięki gitary były bardzo mocno wysunięte do przodu, a grający na niej Filip Wiśniewski zdawał się brylować nawet w utworach z wokalem. Koncert był podzielony na trzy zasadnicze części, z których dwie się ze sobą przeplatały: kawałki wyłącznie instrumentalne, te z wokalem oraz krótki fragment, podczas którego klawiszowiec Paweł Łapuć występował sam i prezentował mały przegląd muzyki fortepianowej. Choć taki zabieg stwarzał pozory większego zróżnicowania brzmienia, był niestety jednocześnie przyczyną braku spójności i lekkiej chaotyczności prezentowanego przez grupę repertuaru. Wynika to z faktu, że zespół nie ma aż tylu utworów z wokalem by zapełnić nimi cały koncert, dlatego posiłkuje się kawałkami instrumentalnymi nagranymi na potrzeby debiutanckiego albumu. Obecnie jednak Bydgoszczanie pracują nad drugą płytą, a we wszystkich nowych piosenkach zagranych podczas toruńskiego występu, udzielał się wokalista Marcin Walczak. Nic nie zmieni faktu, że czego by panowie nie grali, wykonują to bardzo dobrze. Twórczość Art Of Illusion to pełnokrwisty, techniczny metal progresywny z potężnym brzmieniem i miażdżącymi solówkami gitarowymi. Chylę czoła przed umiejętnościami muzyków i ekipy technicznej. Poza początkowymi potknięciami, przez większość koncertu można było w spokoju (o ile to słowo w ogóle pasuje do muzyki AOI) słuchać i delektować się kolejnymi dźwiękami. Najbardziej podziwiam Kamila Kluczyńskiego, który kilka godzin wcześniej wystąpił wraz z Yesternight, ponieważ obie kapele wykorzystują tego samego perkusistę (w tym kontekście odniosłem wrażenie, że podczas pierwszego występu Kamil trochę odpoczywał, a dopiero na koniec przyszła pora na ciężką pracę). I w tak wystrzałowym klimacie dojechaliśmy do 22 z minutami, kiedy to zakończył się ostatni koncert oraz cały festiwal.

Ilość myśli, uczuć, wrażeń i wspomnień, jakie mam po tych zaledwie dwóch dniach, jest tak ogromna, że nie miałem pojęcia, jak w ogóle do tego podejść i jak to opisać. Postanowiłem jednak za wiele nie myśleć i podejść do sprawy podobnie jak organizatorzy festiwalu – z sercem. Dopiero pierwszy raz miałem okazję wziąć udział w tym wydarzeniu, nie mam porównania jak było wcześniej, dlatego też nie powiem czy było lepiej czy gorzej. Myślę, że jednak najważniejsze jest, że było fantastycznie! Mówię to z czystym sumieniem i możliwie obiektywnie. Bardzo dobrze dobrane miejsce, zróżnicowany zestaw zespołów, zarówno pod względem doświadczenia, jak i stylistyki, profesjonalnie przygotowane zaplecze sanitarno-gastronomiczne, giełda płyt (wreszcie udało mi się kupić „Songs from the lions cage” Areny!), bardzo dobra organizacja (krótkie przerwy między kolejnymi koncertami) i przede wszystkim wspaniali ludzie. Słynną atmosferę, która panuje na festiwalu, trudno opisać, to trzeba przeżyć samemu. Z całej Polski przyjeżdżają fani muzyki progresywnej, którzy są nieprawdopodobnie życzliwi i otwarci. Nie ma znaczenia, że ktoś Cię nie zna albo że jesteś pierwszy raz. Nikt tu nie jest obcy. W sobotę pierwszy raz w życiu rozmawiałem z ludźmi, którzy następnego dnia witali mnie jak starego przyjaciela. Ciężko było mi w to uwierzyć i nie wiem z czego to się bierze, ale na Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego można łatwo i szybko poczuć się jak u siebie. Nie bez przyczyny stali bywalcy nazywają się wzajemnie Rodziną, bo rzeczywiście tak to funkcjonuje. I z nimi bynajmniej nie wychodzi się dobrze tylko na zdjęciach. Do zobaczenia za rok!
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Krzysztof "Jester" Baran

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.