A+ A A-

Ino-Rock Festival 2017

Mówi się, że „lepiej późno niż wcale”, tak też dość późno, ale w końcu, zabrałem się za spisanie swoich przemyśleń i wrażeń po tegorocznej edycji festiwalu Ino-Rock w Inowrocławiu. Jak się okazuje nie było to specjalnie trudne, ponieważ solidna dawka muzycznych przeżyć jakich dostarczyła tegoroczna odsłona imprezy wciąż kołata mi gdzieś w tyle głowy. Była to moja trzecia wizyta na tym festiwalu, ale na pewno nie ostatnia. Była to też wyjątkowa, bo dziesiąta odsłona organizowanej przez Rock Serwis imprezy. Moją relację po raz kolejny swoim słowem uzupełnia Gabriel Koleński, zapraszamy więc wspólnie do lektury!
Jak niemal zawsze line-up prezentował się smakowicie i bardzo różnorodnie. Skład imprezy stanowiły więc: Collage oraz Mystery – zespoły prezentujące nurt neo-prog, Iamthemorning – rosyjski duet, który szturmem zdobywa w ostatnich latach progresywną publiczność; trio Meller Gołyźniak Duda – czyli polska progresywna supergrupa, choć z tym „progiem” w ich muzyce różnie bywa (ale o tym za chwilę); a na deser niemal legendarna prog-metalowa formacja Pain Of Salvation, powracająca po raz drugi do Polski po sporych zawirowaniach w składzie i chorobowych doświadczeniach lidera Daniela Gildenlöwa.

COLLAGE

Bartłomiej Musielak: Ok, ustalmy od początku: nie jestem miłośnikiem neo-progresywnego rocka. W związku z tym należy od razu przyjąć, że festiwalu nie rozpoczynał mój ulubiony zespół, a nawet nie zespół, który umieściłbym dajmy na to w pierwszej setce ulubionych (w tysiącu... może). Ale to czy lubię czy nie lubię ich muzyki nie zmienia faktu i nie podlega dyskusji, że Collage to jednak legenda polskiej sceny progresywnej. Natomiast gdybym miał coś ciekawego do zrobienia w Inowrocławiu to pewnie zastanowiłbym się czy przybywać tak wcześnie na festiwal – przepraszam od razu za bezpośredniość, ale po prostu widziałem Collage już cztero- czy pięciokrotnie i zwyczajnie nigdy mnie nie porwali. Doceniam wkład włożony w rozwój polskiej muzyki progresywnej, ale twórczość Collage do mnie nie przemawia. Większą część koncertu w Inowrocławiu spędziłem więc na przywitaniach ze znajomymi oraz prowadzeniu rozeznania terenowego (czyt. na spożywaniu „złotego trunku”). Coś tam jednak słyszałem, wyłapałem nawet niektóre utwory takie jak „Heroes Cry”, od którego zaczął się koncert, a który znam niemal na pamięć, choć z nagrań słuchałem go może... ze dwa razy. Wyłapałem też „Living in the Moonlight” oraz coś, co w końcu przykuło moją uwagę na trochę bardziej, czyli „Baśnie”. Ten utwór nawet dość lubię, ale tak się jakoś złożyło, że kończył on koncert Collage. Uwaga więc moja była ku scenie raczej krótko zwrócona. Pewnie Gabriel będzie miał nieco więcej do napisania odnośnie koncertu grupy składającej się z Wojciecha Szadkowskiego, Krzysztofa Palczewskiego, Piotra Witkowskiego, nieco młodszego stażem Michała Kirmucia oraz debiutującego za mikrofonem Bartosza Kossowicza. Oddaję więc mu głos...

Gabriel Koleński: Tak się składa, że ja rock neo-progresywny lubię i byłem bardzo ciekaw koncertu rodzimego Collage. Jedną z głównych przyczyn mojej lekkiej ekscytacji, ale i niepokoju była zmiana na stanowisku wokalisty grupy. W ciągu ostatnich kilku miesięcy Karola Wróblewskiego zastąpił znany wcześniej z Quidam Bartosz Kossowicz. Był to pierwszy występ tego wokalisty z Collage, ale nie było po nim widać szczególnej tremy. Jeśli ktoś tak potrafi zaśpiewać „Heroes Cry” już na samym początku koncertu, to wiedz, że coś się dzieje. Bartosz bardzo dobrze wpasował się stylistykę swojego nowego zespołu, radząc sobie zarówno z koncertowymi szlagierami, których nigdy nie może zabraknąć w repertuarze (oprócz wcześniej wymienionych, np. „Kołysanka”), jak i z nowymi kompozycjami (grane już wcześniej „Man in the middle”, „A moment a feeling” oraz premierowo wykonane „What about the pain”). Kossowicz jak na razie nie wykazał się specjalnym talentem konferansjerskim, ale na tym etapie spokojnie można mu to wybaczyć. Aczkolwiek, zmiana słów w „Baśniach” i przywitanie szefa Rock Serwisu, Piotra Kosińskiego, było bardzo sympatycznym akcentem. Rzadko się zdarza, by tak zasłużony zespół otwierał festiwal. Jednak, Collage, jak na starych wyjadaczy przystało, a przynajmniej powinno, zachowywali się i brzmieli bardzo profesjonalnie. Wyjątkowo, ku mojemu zaskoczeniu, zabrakło stałych punktów „programu satyrycznego” – muzycy nie wycierali się wzajemnie ręcznikami, nikt nie dzwonił za granicę, nikt nie wołał Mintaya. Brak większego kontaktu z publicznością ochłodził nieco atmosferę występu grupy, której utwory są przecież barwne, ekspresyjne i wielowymiarowe. Zazwyczaj przodujący w żartobliwym zachowaniu perkusista Wojtek Szadkowski, siedział skupiony za swoim zestawem i odgrywał kolejne utwory. Dodam, że odgrywał perfekcyjnie, co było słychać, bo brzmienie było ustawione szalenie selektywnie. Na szczęście, dźwięki perkusji nie zdominowały występu, dobrze było słychać wszystkie instrumenty oraz wokalistę. Szczególnie pochwalić chciałem Michała Kirmucia. Collage widziałem na żywo czwarty raz, z czego trzeci z Michałem i muszę powiedzieć, że był to najlepszy występ ze wszystkich, jeśli chodzi o jego brzmienie i kondycję. Wreszcie widziałem Kirmucia wyluzowanego, z dystansem, ale w bardzo dobrej formie, precyzyjnie, ale i z finezją grającego kolejne partie, zwłaszcza solowe. To był bardzo dobry koncert, choć niestety krótki i trochę dziwny pod względem zachowania muzyków, ale być może przy dość częstych zmianach składu takie sytuacje są nieuniknione. Jednak nikt się nie obraża, trzymamy kciuki i liczymy na coraz więcej, zwłaszcza jeśli chodzi o nowe kompozycje, bo te, które zespół jak do tej pory zaprezentował, są bardzo ciekawe.

IAMTHEMORNING

BM: Rosyjski duet, w którego skład wchodzi Marjana Semkina oraz Gleb Kolyadin, był jednym z dwóch głównych powodów, dla których wybrałem się na tegoroczną edycję festiwalu. Nie ulega wątpliwości, że zaprezentowane przez tych młodych muzyków oryginalne połączenie muzyki klasycznej z rockiem progresywnym zdobyło szturmem serca progresywnej publiczności. Zresztą nie potrzeba lepszego argumentu jak ten, że już drugi album „Belighted” wydany został przez Kscope, trzeci zresztą też. Mało tego – na obu poprzednich albumach zespołu przewinęli się tacy muzycy jak Gavin Harrison, Colin Edwin czy Mariusz Duda. Krótko mówiąc śmietanka współczesnego proga. Nie dziwi więc fakt, że muzycznie twórczość Iamthemorning bliższa jest jednak progresywnego rocka spod znaku Porcupine Tree, aniżeli stricte muzyce klasycznej. Całość Rosjanie ubrali w enigmatyczne określenie „chamber progressive rock”.
Mniejsza jednak o kategoryzację, przejść pora do konkretów. Grupa na inowrocławskim festiwalu zaprezentowała się w poszerzonym do pięciu osób składzie, który uzupełnili gitarzysta, basista oraz perkusista – personaliów niestety nie pamiętam. Był to już jasny sygnał ku temu, że repertuar będzie raczej rockowy i mocniejszy, bardziej dostosowany do charakteru festiwalu i występujących tam pozostałych wykonawców. I tak też było, aczkolwiek w rockowej aranżacji kompletnie nie zniknął czarodziejski nastrój jaki potrafią kreować Marjana i Gleb. Dotyczy to głównie tej pierwszej – wokalistki, która poruszając się po scenie niczym rusałka czaruje niesamowicie ciepłym i przyjaznym głosem. Wbrew temu o czym śpiewa Marjana i co nieraz zaznaczyła między utworami (czyli o śmierci, depresji i innych takich przyjemnościach), muzyka Iamthemorning na żywo przybiera na sile i magicznym, niemal baśniowym klimacie, w szczególności w takich utworach jak „Matches” czy „The Howler”. Bardziej „jeżozwierzowego” klimatu doświadczyliśmy natomiast w „Chalk & Coal”, za to przy „5/4” publiczność sobie wspólnie z Marjaną poklaskała. Czego zabrakło? Spora część publiczności liczyła pewnie na „Lighthouse” z uwagi na to, że na festiwalu obecny był również Mariusz Duda, to jednak nie nastąpiło – i może dobrze, będzie na co czekać w przyszłości. Dla mnie koncert Iamthemorning był jednym z najjaśniejszych punktów festiwalu, był to po prostu świetny występ.

GK: Szczerze mówiąc, nie jestem szczególnym fanem Iamthemorning, ale byłem ciekaw jak zespół zaprezentuje się na żywo. Marjana Semkina przykuwa uwagę od samego początku. Wokalistka jest bardzo charyzmatyczna, urokliwa w swojej, pewnie nieco udawanej, niewinności i naiwności. Krąży po scenie boso, śpiewa, czaruje, ale sprawia wrażenie osoby nieco oderwanej od rzeczywistości, zamkniętej w swoim własnym świecie. Być może zawiodła przez to komunikacja między samymi muzykami, bo moim skromnym zdaniem, pierwsza połowa występu była niestety rozczarowująca. Niby wszystko brzmiało dobrze od strony formalnej, ale przez kilka pierwszych utworów zespół grał nieco ospale, jakby ktoś narzucił na nich zasłonę dymną (nie, nie wiem czy zasłona dymna spowalnia i otumania). Mimo starań Marjany, która nawiązywała kontakt z publicznością, początek występu Rosjan był mało energetyczny. Jednak, w drugiej połowie koncertu coś się stało, jakby w zespół wstąpił jakiś pozytywny i przede wszystkim ożywczy duch. Być może w końcu udało się pokonać początkowe onieśmielenie i muzycy ruszyli ze zdwojoną mocą. Szkoda, że rozkręcili się tak późno, bo mogło być dużo lepiej. Nie zmienia to faktu, że był to przyjemny fragment festiwalu, choć szkoda, że nie od pierwszych minut.

MYSTERY

BM: Eh, znowu nieprzygotowany. Zespół Mystery znałem z trzech rzeczy: nazwy, która obijała mi się gdzieś o uszy i oczy (w Internecie); z tego, że są z Kanady, czyli dość daleka i z tego powodu rzadko w Europie koncertują/koncertowali; oraz z tego, że grają neo-proga. No dobra, znawcy muzyki progresywnej pewnie mnie tutaj upomną, bo nie jest to chyba klasyczny neo-prog. Niemniej zupełnie nie znając twórczości grupy przystąpiłem do słuchania... i tak samo szybko z niego zrezygnowałem. To nie muzyka dla mnie, po prostu. Niemal cały koncert Mystery spędziłem więc na krążeniu po inowrocławskim amfiteatrze, konsumpcji ciepłego posiłku (o, tutaj mam pewną uwagę: przydałoby się, żeby Szanowny Organizator w przyszłości zapewnił może nieco większy wybór w zakresie gastronomii, albo chociaż postarał się o coś lepszej jakości niż te bardzo słabe fast food’y) oraz dyskusji z Gabrielem dlaczego tak bardzo nie podchodzi mi neo-prog. O właśnie, to dobry moment, żeby oddać koledze głos, bo ja już tutaj nic mądrego nie napiszę, więc...

GK: …ja przejmę ster i rzucę na ten występ trochę więcej światła z innej perspektywy. Przyznam się zupełnie szczerze, że nie zdążyłem zapoznać się bliżej z twórczością Kanadyjczyków przed tegoroczną odsłoną festiwalu Ino Rock, czego bardzo żałuję! Zazdrościłem wszystkich uczestnikom koncertu, którzy śpiewali refreny wraz z zespołem i było mi głupio, że nie mogłem dołączyć. Nie przeszkodziło mi to jednak w dobrej zabawie, która jak się początkowo wydawało, mogła być zagrożona. Zaczęło się bowiem od problemów technicznych, które spowodowały opóźnienie i niestety skrócenie występu Mystery, czym byli zawiedzeni nie tylko fani zespołu, ale też sami muzycy. Tak już bywa w czasie koncertów, że czasem coś się zepsuje. Na szczęście ekipie technicznej udało się usunąć wszelkie usterki i obyło się bez żadnych zakłóceń. Można nie być miłośnikiem takiej muzyki, można się zżymać na gatunkowe schematy i bardzo wysoki głos wokalisty (naprawdę, bardzo wysoki, nawet jak na standardy w neo-progu), ale nie można odmówić Mystery umiejętności i obycia na scenie. Pod względem technicznym i wykonawczym to był bardzo dobry koncert. Zagrany z energią, żywiołowo, z pasją i zaangażowaniem. Wokalista grupy biegał, skakał, oczywiście śpiewał przy tym wszystkim i to bez zadyszki, co musiało być nie lada wyczynem. A gdy Jean Pageau jeszcze wyciągnął flet, to już zrobiło się całkiem magicznie (proszę nie niszczyć mi tego pięknego wspomnienia „kudłatymi” skojarzeniami). Generalnie, kondycja dopisała wszystkim muzykom, mimo że Kanadyjczycy nie są już pierwszej młodości, choć balkonika też jeszcze nikt z nich nie potrzebuje. Rock progresywny, czy też ogólnie muzyka rockowa nie jedno ma imię, co dobrze pokazał występ Mystery na tegorocznej edycji Ino Rock Festiwal. Zespół Michel’a St-Père’ nie tylko potrafi po mistrzowsku zbudować klimat w spokojnym utworze, ale jak trzeba to panowie łoją na niemal hard rockową modłę, a gitarzyści wymieniają się solówkami tak, że tylko iskrą lecą! O solidnym brzmieniu chyba nie muszę wspominać, bo to cechowało właściwie wszystkie występy, które miały miejsce tego wieczoru.

MELLER GOŁYŹNIAK DUDA

BM: Kolejny ważny punkt festiwalu, dla większości jako pierwszy w historii koncert tej supergrupy, dla mnie – głównie z ciekawości. Debiutancki i dość zaskakujący album grupy pt. „Breaking Habits” delikatnie mówiąc mnie nie porwał. A skład zespołu jest jak na polskie warunki po prostu wymarzony: Mariusz Duda z Riverside (oraz oczywiście jego solowego Lunatic Soul), Maciej Meller z Quidam oraz Maciej Gołyźniak, który ostatnio najbardziej znany jest z zespołu Sorry Boys. Trudno mi więc powiedzieć dlaczego i co mi tak do końca nie odpowiada w prezentowanej przez trio muzyce, ot po prostu nie ma między nami „chemii”. Niemniej ciekaw byłem bardzo jak ta dość luźna, mocno improwizowana (niektóre utwory to ponoć zapis improwizacji z prób), raczej wesoła i energetyczna muzyka wypadnie na żywo. Wypadła bardzo przyzwoicie i koncert mógł się naprawdę podobać.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdziekolwiek słyszę Mariusza Dudę mam gdzieś w tyle głowy Riverside. W tym przypadku wrażenie to zostało spotęgowane przez Maćka Mellera na scenie, którego w takim anturażu znam wyłącznie z koncertów Riverside (niestety nie widziałem nigdy Quidam). Miałem więc chwilami déjà vu, że oglądam na deskach inowrocławskiego amfiteatru Riverside 2.0, na szczęście niektóre utwory potrafiły to wrażenie zlikwidować. Było to znacznie bardziej rockowe niż progresywne widowisko, przepełnione energią i naturalną radością z grania, którą było bardzo widać na twarzach muzyków. Uśmiechnięci i zmotywowaniu, aczkolwiek troszkę chyba zestresowani (przynajmniej z początku) serwowali kompozycje z debiutanckiego krążka jeden za drugim, usłyszeliśmy więc singlowe „Feet On The Desk” i brawurowo wykonany „Shapeshifter”. Dane nam było również poczuć nieco tego improwizacyjnego klimatu, ot choćby w „Floating Over”, którego instrumentalna część wydaje się być najciekawszym i najlepszym fragmentem całego koncertu.

GK: Nieśmiertelna formuła power trio dotyczy nie tylko zespołów, które „nie grają od ponad 20 lat”, ale również zupełnie współczesnych kapel, które właśnie powstają, nawet jeśli są pobocznymi projektami znanych i lubianych muzyków, głównie z progresywnego światka (Sorry Boys to nie prog rock, ale też nie tzw. „główny nurt”). Koncert trzech muzyków „o przypadkowych nazwiskach” tylko pokazał, że mniej znaczy więcej, a świetny i porywający występ można zrobić wyłącznie za pomocą podstawowego instrumentarium i oszczędnego wokalu. Mnóstwo energii, radość z grania i improwizacje na bazie utworów, które częściowo powstały poprzez…improwizacje. Choć niby „swingowo” zagrany „Shapeshifter” nie różnił się szczególnie od studyjnego oryginału, to w poszczególnych utworach nie brakowało dodatkowych partii lub lekkich zmian aranżacyjnych. Osobiście nie miałem skojarzeń z Riverside, ponieważ muzycznie to jest zupełnie inna bajka, przede wszystkim dużo więcej tu luzu i spontaniczności, na które nie ma miejsca w macierzystej formacji Mariusza Dudy. Właściwie jedyne, co zawsze pojawia się na koncertach Riverside i czego nie zabrakło również w czasie występu MGD to słynne poczucie humoru lidera, który był tego wieczoru wyjątkowo uszczypliwy. Cytaty, które przytoczyłem na początku opisu koncertu tria zostały żywcem zaczerpnięte z tekstów Mariusza. Bardzo cenię poczucie humoru i inteligentne żarty Dudy, ale nie jestem przekonany, czy konieczne było przytaczanie sytuacji sprzed kilku lat, gdy Riverside w ostatniej chwili zastąpili na jednej z poprzednich edycji festiwalu Ino Rock duet Steve Hogarth/ Richard Barbieri czy sugerowanie, że płytę „Breaking Habits” kupili wyłącznie pracownicy wydawnictwa Rock Serwis (od razu dementuję, ja i moi znajomi również mamy tą płytę i słuchamy z przyjemnością, ja na pewno). Złośliwy czy nie, Duda tego wieczoru poprowadził kolegów z zespołu w same piękne muzycznie rejony, zapewniając zgromadzonym w inowrocławskim amfiteatrze słuchaczom wyjątkowe doznania

PAIN OF SALVATION

BM: Główny i najważniejszy punkt festiwalu dla mnie. To była moja druga styczność na żywo z jednym z moich ulubionych zespołów – Pain Of Salvation. Była to też zarazem druga wizyta dowodzonej przez Daniela Gildenlöwa formacji na Ino-Rock Festival, a tym póki co niewiele zespołów może się pochwalić. Moja przygoda z Pain Of Salvation zaczęła się bardzo dawno temu, począwszy od płyty „Remedy Lane” i dalej. Do dziś pozostaje to jeden z moich ulubionych albumów w ogóle, choć wcześniejsze „The Perfect Element, Part I” czy „Entropię” też katowałem niemiłosiernie. Późniejsze wydawnictwa grupy natomiast przypadały mi do gustu z różnym skutkiem (czasami wcale, patrz „Road Salt One”), aż moim uszom objawił się tegoroczny „In The Passing Light of Day”, który na nowo obudził we mnie zamiłowanie do „pejnów”. Można więc powiedzieć, że z wypiekami na twarzy i wielką niecierpliwością wyczekiwałem koncertu w Inowrocławiu.
Występ rozpoczęła reprezentacja nowego wydawnictwa w postaci trzech utworów: mocnego „Full Throttle Tribe”, karkołomnego połamańca „Reasons” oraz niesamowicie nastrojowego i bujającego „Meaningless”. Przy pierwszym utworze słychać było jeszcze delikatne korekty w nagłośnieniu, które jednak kompletnie nie psuły odbioru, później jednak było już idealnie, odpowiednio głośno i przejrzyście. Po tej trójcy przyszedł czas na krótki powrót do przeszłości, który rozpoczął się od „Linoleum” – chyba jedynego utworu z „Road Salt One”, który naprawdę mi się podoba, także w dychę trafione. Dopiero jednak po tej kompozycji miałem przeżyć prawdziwą ekstazę. Oto Pain Of Salvation zaserwowało mi potrójną reprezentację „Remedy Lane”, czyli kolejno „A Trace Of Blood”, „Rope Ends” oraz mój ukochany „Beyond The Pale”, który wykrzyczałem niemal słowo w słowo razem z Danielem. Gdyby do tego dołożyć jeszcze „Ending Theme” oraz „Undertow” byłbym chyba w tym momencie najbardziej spełnionym muzycznie widzem koncertowym świata. Ale tak na poważnie – to był najmocniejszy moim zdaniem fragment koncertu, zresztą utwory te nie należą do spokojnych. A jakby ktoś jednak poczuł się wtedy zbyt zrelaksowany to zespół zaserwował jeszcze na dokładkę potężne „Ashes”. Żeby jednak uspokoić nieco nastrój później usłyszeliśmy „Silent Gold”. Koniec zasadniczej części koncertu był jednak znowu mocny – na (prawie)finał usłyszeliśmy „On A Tuesday”, czyli „otwieracz” z ostatniego albumu. A na bis? Nie mogło być nic innego aniżeli tytułowy „In The Passing Light of Day”. To było cudowne, emocjonalne i wyciskające z co poniektórych łzy zakończenie.

GK: Moja znajomość twórczości Pain Of Salvation jest raczej dość pobieżna, ale miałem okazję zapoznać się z bardzo dobrym, nowym albumem formacji, który zrobił na mnie co najmniej bardzo pozytywne wrażenie i pozwolił sporo oczekiwać po występie Szwedów w Inowrocławiu. Nie ma sensu za mocno wtrącać się w relację Bartka, ponieważ mój kolega napisał o tym koncercie prawie wszystko co było warte odnotowania i niewiele mogę dodać, tym bardziej, że nawet nie zamierzam stawać w szranki, jeśli chodzi o doświadczenie z dokonaniami grupy Daniela Gildenlöwa. To co zrobiło na mnie szczególne wrażenie, oczywiście poza kunsztem wykonawczym i ogromem energii, to bardzo pieczołowite przygotowanie występu pod względem muzycznym, ale i wizualnym. Pain Of Salvation miało zdecydowanie najlepszą oprawę świetlną, podobno morderczą dla fotografów (ciemne barwy lub światło za zespołem, skierowane w stronę publiczności), ale potęgującą emocje towarzyszące występowi szwedzkiego zespołu. Co więcej? Nie płakałem przy „Silent Gold”, choć niewiele brakowało, jako że to jeden z moich ulubionych utworów z nowej płyty, że już o tytułowym nie wspomnę. Piękny występ. Energia, emocje, pasja, moc i autentyczność. Dziękujemy i prosimy o jeszcze więcej w przyszłości.
Na zakończenie tylko dodam, że to była moja pierwsza wizyta na festiwalu Ino Rock, ale obiecuję, że nie ostatnia. Pozwolę sobie nie wartościować poszczególnych występów. To był znakomity festiwal, który obfitował w wyborne koncerty.
-
Wszystko jednak ma gdzieś swój koniec, tak też zakończył się Ino-Rock 2017 i kończy się też moja i Gabriela relacja z tego festiwalu. Tak sobie patrzę, że po ilości tekstu napisanego na temat poszczególnych wykonawców widać jasno na które występy najbardziej liczyłem, i które najbardziej mi się w ramach tego festiwalu podobały. Oczywiście najlepiej moim zdaniem wypadła gwiazda – Pain Of Salvation, którzy zwyczajnie w świecie rozbroili mnie na kawałki. Drugim najjaśniejszym punktem festiwalu był dla mnie występ Iamthemorning, a zaraz potem trio Meller Gołyźniak Duda. Koncerty Collage i Mystery chyba dostatecznie skomentowałem powyżej, to po prostu nie mój muzyczny świat, pozostaję więc wobec niego bez zdania (choć przyznaję, trochę ironiczny i pogardliwy, ot taka złośliwość wrodzona). Jak wspomniałem – byłem na trzech edycjach inowrocławskiego festiwalu (w 2013, 2014 i teraz) i uważam tegoroczną edycję za najlepszą z tych, w których brałem udział. To chyba wystarczające podsumowanie Ino-Rock 2017. Wypatruję niecierpliwie line-up’u na przyszły rok i mam nadzieję, że się tam spotkamy!

Autor: Bartłomiej Musielak + Gabriel Koleński
Zdjęcia: Jan"Yano"Włodarski



© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.