Często wzmożona ekscytacja i zdające się trwać w nieskończoność oczekiwanie dotyczy koncertów wielkich gwiazd, które rzadko przyjeżdżają do naszego kraju, a jak już się pojawią to robią wielkie przedstawienie z tzw. „pompą” czyli stosują liczne środki, które wzmacniają przekaz i ułatwiają zapamiętanie występu. Można jednak czekać niecierpliwie również na koncerty zespołów niezwykle skromnych, lecz utalentowanych, które też przyjeżdżają rzadko, ale jak już przybędą to ich występ zostaje w pamięci i sercu na długo. I o tym będzie ta historia.
W piękny, czwartkowy wieczór (czytaj – cały dzień i wieczorem również padał deszcz), w warszawskiej Progresja Music Zone wystąpił zespół The Pineapple Thief. Anglicy, żeby było im trochę raźniej w trasie, zabrali ze sobą kolegów z walijskiego Godsticks. Obie kapele łączy dość dużo, od pochodzenia (wiem, że to nie to samo, ale to wciąż Wyspy), przez styl (choć też nie do końca), na wspólnym muzyku kończąc (to akurat niezaprzeczalna prawda). Z tego powodu granie wspólnej trasy koncertowej nie jest może ogromnym zaskoczeniem, ale na pewno bardzo dobrym pomysłem.
GODSTICKS
Zespół od prawie dekady prowadzi wokalista i gitarzysta Darran Charles, który obecnie gra na gitarze również w The Pineapple Thief. Muzyka Godsticks nieco różni się od twórczości grupy Bruce’a Soord’a, przede wszystkim ciężarem i bardziej mrocznym klimatem, ale oba zespoły można zaklasyfikować do nurtu grania bardziej nastawionego na charakterystyczną, nieco melancholijną atmosferę i budowanie nastroju niż bicie rekordów prędkości i granie solówek gitarowych językiem. Oczywiście solówki były, ale muzykom w zupełności wystarczyły do tego celu palce. 13 października ukaże się nowy, czwarty album studyjny Godsticks, zatytułowany „Faced With Rage”, dlatego też koncertową setlistę wypełniły niemal w całości utwory z nadchodzącej płyty. Usłyszeliśmy między innymi wykonany dopiero drugi raz na żywo „Hard to face”, nieco mroczny, pełen ciężkich riffów „Guilt” czy ozdobiony ciekawą solówką lidera „Revere”. Poza tym, panowie zaserwowali dwa utwory z poprzedniej płyty „Emergence”, w tym mój faworyt, czyli chwytliwy „Exit stage right” oraz nieco karkołomny „Below the belt”. W przypadku tego drugiego, bardzo technicznego kawałka, miałem wrażenie, że muzycy o mało nie pogubili się w trudnych przejściach na samym początku, ale wyszli z tego z klasą i uśmiechami na twarzach. Po członkach Godsticks widać już pewne doświadczenie sceniczne i obycie w graniu na żywo. Zespół gra równo, na luzie, mimo że ich utwory są ciężkie i niekiedy dość skomplikowane formalnie. Osobiście, byłem trochę zaskoczony brzmieniem głosu Darrana Charlesa, który na płytach wydaje się być niższy i głębszy niż na żywo, kiedy częściej sięga wyższych rejestrów. Nie przeszkadzało to jednak w przyjemnym odbiorze ich muzyki. Przeszkadzało za to na początku nieco zbasowane, dudniące brzmienie, ale szybko zostało to skorygowane przez akustyków. Całe szczęście, bo przy tej ilości ciężkich riffów, trudno byłoby wytrzymać. Warszawski koncert był pierwszą wizytą Godsticks w naszym kraju. Lider wyraził radość z tego powodu, ale poza tym raczej niewiele mówił. Głownie zapowiadał kolejne utwory i skomentował dużą ilość obecnego na scenie sprzętu, przede wszystkim gitar. Rzeczywiście występ walijskiej grupy cechowały częste zmiany instrumentów, ale i tak było to nic przy tym, co chwilę później działo się na scenie podczas występu głównej gwiazdy.
THE PINEAPPLE THIEF
Właściwie już od pierwszych minut było widać, że zespół Bruce’a Soorda trafił na swoją publiczność i wie jak ją zadowolić. Grupę przywitały gromkie owacje i okrzyki radości. Anglicy odwdzięczyli się wzorowym wykonaniem „Tear you up”. Czyżby zapowiedź tego co będzie się działo podczas występu? Być może. Brzmienie od samego początku było ustawione perfekcyjnie. W spokojnych utworach nie brakowało przestrzeni, w cięższych gitary młóciły aż miło. Dzięki niezwykłej selektywności można było wyłapać każdy dźwięk. Złośliwi mogliby powiedzieć, że przede wszystkim słychać było perkusję, ponieważ w przeciwnym razie Gavin Harisson mógłby nie wybaczyć tego akustykom. Oczywiście to tylko żart, ale muszę przyznać, że już dawno nie słyszałem tak dobrze nagłośnionych bębnów jak w przypadku słynnego perkusisty, niegdyś członka Porcupine Tree, obecnie współpracującego m.im. z King Crimson. Dźwięk był jednak zrównoważony, perkusja nie dominowała, choć można było się w niej zasłuchać. Gavin Harisson, nie bez powodu, uchodzi za jednego z najwybitniejszych współczesnych perkusistów i informacja o jego dołączeniu do The Pineapple Thief z pewnością zelektryzowała wielu fanów rocka progresywnego. Warszawski występ tylko potwierdził klasę muzyka, ale w jego zachowaniu nie było widać ani odrobiny buty czy arogancji. Po prostu robił swoje, a że umie robić to dobrze, to już inna sprawa.
Nie mogę nie wspomnieć o znakomitej kondycji członków The Pineapple Thief. Muzycy byli doskonale przygotowani, wszyscy w wysokiej formie. Perfekcja dotyczyła nie tylko brzmienia, o którym już wspomniałem, ale też samego wykonywania poszczególnych utworów. Jednak, nie była to mechaniczna praca bezdusznych maszyn, tylko koncert pełen emocji, prawdziwej pasji i radości z grania. Muzyka unosiła, podrywała i rzucała po ścianach lub uspokajała i zapierała dech w piersiach. Podziwiałem zwłaszcza Darrana Charlesa, który grał podczas obu występów z tą samą werwą. Nie wiem co on bierze, ale być może mają wspólnego dilera z Brucem Soordem, który zdaje się nie starzeć. The Pineapple Thief widziałem ostatnio w 2011 roku, gdy grali w Stodole jako support podczas koncertu z okazji 10-lecia istnienia Riverside. Lider grupy jest w dalszym ciągu tym samym skromnym facetem, który mało mówi, trochę się uśmiecha, ale cały czas roztacza ten swój brytyjski urok. Zmieniła się za to ilość wykorzystywanego przez muzyków sprzętu, co zostało nawet skomentowane przez Soorda. Muzyk stwierdził, że fajnie używa się różnych gitar w studiu, ale trochę gorzej na żywo, gdyż jest to przyczyną dużego stresu dla technicznego, który co chwilę musi biegać po scenie. „Niewolnik”, jak go żartobliwie określił Bruce w pewnym momencie, pojawiał się prawie po każdym utworze.
Jako że grupa promuje obecnie swoje najnowsze wydawnictwo, zeszłoroczny album „Your wilderness”, muzycy zdecydowali się grać na żywo wszystkie piosenki z nowej płyty, ale nie po kolei, tylko wymieszane z innymi kompozycjami. Setlista została zresztą ułożona w bardzo przemyślany sposób. Spokojne, przestrzenne utwory przeplatały się z bardziej energicznymi kawałkami, dzięki czemu utrzymana została dynamika występu, nie nudząc, ale pozwalając co pewien czas odetchnąć, zarówno muzykom, jak i publiczności zgromadzonej tego wieczoru w Progresji. Z jednej strony panowie przypominali koncertowe szlagiery, które nie miały prawa się nie sprawdzić. Tu należy wymienić przede wszystkim reprezentantów „Magnolii”, w tym mój ulubiony, zagrany z pazurem „The one you left to die” i dramatyczny „Alone at sea” (z tym zaśpiewem w refrenie „and I know, we know, this is suicide”, ach…) oraz pochodzące z „Someone here is missing”, niosące w sobie ogromne pokłady energii „Show a little love”, bardzo ciężko zagrany „3000 days” (delikatne zwrotki z akustyczną gitarą mogły zmylić) czy „Nothing at best”, który zakończył cały koncert. Z drugiej strony, Pineapple Thief dysponuje dużą ilością klimatycznych utworów o melancholijnym nastroju, które na żywo miały w sobie mnóstwo przestrzeni i pozwalały na chwilę zatrzymać się lub odlecieć. W tej kwestii przeważały oczywiście nowe kompozycje: „No man’s land”, „Fend for yourself”, „Where we stood”, czy „That shore”, które zostało zaśpiewane przez Bruce’a wspólnie z basistą, Jonem Sykesem. Pozostałe utwory z „Your wilderness” również ani trochę nie odstawały. Zwłaszcza „The final thing on your mind” z wbijającym w ziemię początkiem (wiadomo dzięki komu uzyskano ten efekt) czy niepokojący, zagrany z nerwem „In exile”. Do tego wszystkiego dorzućmy jeszcze „Shoot first” z „Tightly Unwound”, „Part zero” z „Variations on a dream” czy zagrane na bis obok „Nothing at best”, urokliwe „Snowdrops”. W tym ostatnim, zespół zachęcił publiczność do wspólnego klaskania, co z ochotą uczyniliśmy. I choć każdy klaskał inaczej i pewnie nie tak jak wyobrażaliby to sobie muzycy, to panowie szeroko uśmiechali się widząc i słysząc nasze, mniej lub bardziej udane wysiłki.
Podsumowując, jedyne co mogę powiedzieć, to że był to znakomity koncert, od początku do końca, ze szczególnym wskazaniem na The Pineapple Thief. Bez zbędnych, tanich efektów, bez kombinowania. Wyszli na scenę i zostawili na niej kawałki swoich serc, że o pocie, krwi i być może łzach nie wspomnę. Ogromnie cieszę się, że polscy promotorzy pamiętają o takich zespołach i sprowadzają je do naszego pięknego kraju, gdzie te kapele są bardzo dobrze przyjmowane przez publiczność i jak same twierdzą, dobrze się czują. Może jestem trochę naiwny, ale głęboko wierzę, że tak właśnie jest.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia Rafał Klęk