Żeby czasem w poniedziałek poczuć się jakby to był piątek, można zasadniczo zrobić dwie rzeczy. Pierwsza to wyjście na miasto, druga to zachować się w zgodzie z hasłem „piątek - pijemy”. Jako że picie alkoholu w poniedziałek to raczej średni pomysł, choć wiem że dla niektórych każdy dzień jest dobry, proponuję wyjść z domu, np. na koncert. A że koncert to kolejna okazja, żeby się napić, to koło się zamyka. Ja w piękny październikowy wieczór (czytaj – chwilowo nie padało), w poniedziałek 02.10 wybrałem się na koncert Slowdive.
Warszawski klub Palladium denerwuje mnie tylko z tego powodu, że nie ma tam gdzie zostawić samochodu, dlatego ja byłem zmuszony dojechać tam z Placu Bankowego. Mimo niedużej odległości, pewne kłopoty komunikacyjne (czytaj – chwilowo umarło metro) spowodowały, że trochę spóźniłem się na koncert Blanck Mass, który tego wieczoru supportował Slowdive. Jeśli mam być szczery, już po kilku minutach obcowania z tą muzyką nie żałowałem spóźnienia tak bardzo. Blanck Mass to brytyjski DJ Benjamin John Power, który współtworzy również duet Fuck Buttons. Jako, że moja znajomość muzyki elektronicznej ogranicza się do kilku trip-hopowych zespołów z naciskiem na Portishead oraz dawno temu Prodigy i Pendulum, takie nazwy jak Blanck Mass czy Fuck Buttons kompletnie nic mi nie mówią. To co zaprezentował Pan Benjamin John Power to mieszanka różnych stylów elektronicznych, czasem bardzo krzykliwych i agresywnych, co wyjątkowo mi nie pasowało, innym razem spokojniejszych, transowych, co było dla mnie bardziej znośne. Obiektywnie set, który usłyszeliśmy mógł się podobać, między innymi dlatego, że był bardzo dobrze wyprodukowany. Momentami brzmienie wgniatało w parkiet, ale tak właśnie wyobrażam sobie dobry koncert z muzyką elektroniczną (brzmienie automatu perkusyjnego, które zaprezentowało we wrześniu w Progresji Sisters Of Mercy można skwitować tylko pustym śmiechem). Osobiście widziałbym zupełnie inny support dla Slowdive, prawdopodobnie jakiś zespół z post rockowej półki, który moim zdaniem dużo lepiej by pasował, ale to tylko moje zdanie. Być może zaczynam się starzeć…
Członkowie Slowdive zostali przywitani przez warszawską publiczność jak wielka gwiazda i słusznie, bo to bardzo zasłużony zespół dla brytyjskiej sceny alternatywnej pierwszej połowy lat 90-tych. Mimo to, po muzykach nie widać śladu arogancji czy zadufania, co dla mnie jest ogromną zaletą, ponieważ po tym poznaje się klasę zespołu (znowu przypomina mi się ten nieszczęsny koncert Sisters Of Mercy, ech…). Zespół wyszedł na scenę i po prostu zaczął grać. Nie oznacza to, że publiczność została zlekceważona brakiem jakiegokolwiek komentarza, ale konferansjerka została ograniczona głównie do dziękowania zgromadzonym słuchaczom od czasu do czasu. Widać było, że muzycy byli szczerze wzruszeni entuzjastycznym przyjęciem w Palladium, szczególnie Rachel Goswell. W tym miejscu pozdrawiam pana, który na samym początku zakrzyknął „Welcome back!”. Wyszło sympatycznie, a było warto dla samego uśmiechu wokalistki.
Tego wieczoru miałem okazję zobaczyć i usłyszeć Slowdive na żywo po raz pierwszy, choć od czasu reaktywacji w 2014 roku Brytyjczycy grali w naszym kraju już wcześniej, podczas Off Festival. Jednak rok 2017 to przede wszystkim premiera najnowszej, bardzo dobrze przyjętej płyty zespołu, zatytułowanej po prostu „Slowdive”, tudzież niezatytułowanej w ogóle oraz zorganizowana z tej okazji trasa koncertowa. Jak na promocję albumu przystało, koncert otworzył „Slomo” czyli utwór, który rozpoczyna również ostatni krążek. To co przykuło moją uwagę od razu, to bardzo dobre brzmienie i selektywność dźwięku, które udało się utrzymać mniej więcej do samego końca, za co kłaniam się akustykom do ziemi. Muzyka Slowdive, pełna przesterowania, celowego rozmycia, ale też przestrzeni, nie jest łatwa do okiełznania, ale dźwiękowcy naprawdę wykazali się tego wieczoru. Poszczególne utwory cechowała bardzo duża dynamika i energia, co jest oczywiście w dużej mierze zasługą samego zespołu. Mimo upływu lat, Brytyjczykom nie można niczego zarzucić, jeśli chodzi o wykonanie. Gdyby zamknąć oczy, można było pomyśleć, że czas stanął w miejscu. Głosy Rachel Goswell i Neila Halsteada praktycznie nie zmieniły się, oboje wciąż brzmią świeżo i z pasją. Wokalistka wprawdzie lekko „snuła się” w niektórych kompozycjach i nie zawsze śpiewała wyraźnie, ale przecież brzmiała tak zawsze, więc to tak jakby mieć pretensje do nocy, że jest ciemna. Zresztą Rachel Goswell należy do artystek, które przede wszystkim tworzą odpowiednią atmosferę, a nie ćwiczą gamy przed lustrem. I udało jej się stworzyć niepowtarzalny, oniryczny klimat, który dopełniała ciepła barwa Halsteada. Twórczość Slowdive należy do takich, które odbiera się raczej sercem i duszą, jeśli ktoś posiada tą drugą, niż uszami, a efekt ten jedynie kumuluje się na żywo. Mimo aksamitnego śpiewu wokalistów i zamglonego klimatu, nie brakowało energii, podskórnego nerwu, który zachęcał co najmniej do podrygiwania, bo umówmy się, że to nie jest podkład do tańca. Całości dopełniały psychodeliczne, abstrakcyjne wizualizacje wyświetlane na ekranie za zespołem. I choć nie niosły one w sobie żadnej treści, pasowały do występu.
W ramach promocji nowej płyty, zespół obowiązkowo zaserwował singlowe „Star Roving” i „Sugar For The Pill”, ale też „No Longer Making Time”, które usłyszeliśmy dopiero na bis oraz wykonane pierwszy raz na żywo „Don't Know Why”, co było pięknym ukłonem w stronę polskiej publiczności. Pozostałe utwory pochodziły z trzech pierwszych płyt Slowdive, z wyjątkiem „Golden Hair”, który jest granym przez zespół na żywo coverem utworu Syda Barretta oraz pochodzący z czasów prehistorycznych, bo z pierwszej epki, utwór „Avalyn”. Szkoda, że album „Just For A Day” reprezentował tylko, fakt że świetnie wykonany „Catch The Breeze”, a „Blue Skied an' Clear”, który nie do końca pasuje do występów na żywo, trochę zatonął w ogólnym rozmyciu. Rekompensowały to energiczne wykonania bardziej oczywistych hitów, takich jak „Alison”, wieńczącego koncert „40 Days”, czy obowiązkowego „When The Sun Hits” oraz mniej oczywistych, ale bardzo dobrze przyjętych „Crazy For You” (drugi i ostatni tego wieczoru reprezentant krążka „Pygmalion”), „Souvlaki Space Station” (i jak tu ich nie kochać?) oraz mój osobisty faworyt, wyciskający nie tylko nastoletnie łzy „Dagger”, perfekcyjnie wykonany przez Neila Halsteada przy akompaniamencie gitary.
Koncert zakończył się trochę przed 23 i niestety trzeba było wracać do domu. To był naprawdę wspaniały, emocjonalny występ, który pokazał, że po pierwsze lata 90-te to nie tylko szerokie T-shirty i New Kids On The Block, a po drugie, że te dźwięki do dziś brzmią świeżo, ciekawie i porywająco. Starsze utwory zacnie przeplatały się z nowymi kompozycjami, które choć brzmią nowocześniej, bardzo dobrze wpisują się w stylistykę grupy i podtrzymują jej muzyczne tradycje. Zatem, nie tylko wycieczka sentymentalna, ale też kontynuacja dawno obranej drogi. Ogromnie cieszy, że Slowdive wróciło w tak dobrym stylu i z taką klasą oraz z bardzo dobrą, nową płytą. Ku mojemu zaskoczeniu, wcale nie byłem najmłodszy na sali, co często mi się zdarza. Poza licznymi fanami po trzydziestce, którzy być może pamiętają początki zespołu, widać było również ludzi młodszych ode mnie, zatem urodzonych mniej więcej w czasie świetności brytyjskiej grupy. To dobrze, że młodzi ludzie potrafią wrócić do wcale nie tak starych zespołów i docenić ich współczesną karierę, która w tym przypadku zdaje się być równie ciekawa, co grubo ponad 20 lat temu.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński