A+ A A-

Prog the Night III | 3-4.11.2017 | Łódź | ŁDK

Odbywająca się w pierwszy weekend listopada trzecia edycja festiwalu Prog The Night otworzyła z hukiem maraton koncertów, jeśli chodzi o ten miesiąc. Tym razem czekała mnie podróż do Łodzi. Tak wiem, blisko i wygodnie, ale to wciąż dalej niż do Progresji. Jak nigdy, wszystko idealnie zaplanowałem. Wziąłem urlop w piątek, żeby się nie śpieszyć, zarezerwowałem noclegi, kupiłem bilety na pociąg, spakowałem plecak i ruszyłem w drogę.

Dzień I, piątek 03.11.17

Wychodząc z dworca Łódź Fabryczna, zastanawiałem się gdzie dokładnie znajduje się Łódzki Dom Kultury (zwany dalej eŁDeK-iem), w którym odbywał się festiwal, jako że była to moja pierwsza wizyta w Łodzi. Otóż okazało się, że eŁDeK mieści się dokładnie naprzeciwko dworca, a do tego posiada ogromny szyld z nazwą, dzięki czemu nawet tak zdolni nawigatorzy jak ja nie zgubią się po drodze.
Centralnym punktem eŁDeKu dość szybko stała się restauracja Łódka, w której można było zjeść, napić się i przywitać oraz porozmawiać z ciągle przybywającymi znajomymi i nieznajomymi z całej Polski.
Sala koncertowa, w której odbywały się wszystkie występy, mieści się na parterze. Nie jest duża, ale posiada scenę na podwyższeniu, w czasie festiwalu podobno po raz pierwszy również fosę dla fotografów, a nawet balkony z pojedynczymi fotelami do siedzenia. Przestrzeń dla publiczności była wystarczająca, zwłaszcza biorąc pod uwagę umiarkowaną frekwencję, która zmieniała się podczas poszczególnych koncertów. A że i wózek z napojami był w pobliżu, nie brakowało niczego.

proAge

Pochodzący z Będzina proAge miał dość niewdzięczną rolę zespołu otwierającego cały festiwal. Wiadomo jak to jest na początku, nie wszyscy jeszcze przyjdą, publiczność nierozgrzana, nieskupiona, różnie bywa z nagłośnieniem. I choć ludzi mogłoby być więcej, a reakcje słuchaczy były umiarkowanie entuzjastyczne, to po pierwsze trudno było mieć pretensje do dźwięku, bo wszystko brzmiało odpowiednio mocno i selektywnie, a po drugie zespół dawał z siebie wszystko od samego początku. Mariusz Filosek nie jest może wybitnym wokalistą, ale nadrabia osobowością i pasuje do chłodnej, nowofalowej stylistyki zespołu. Zdecydowanym atutem proAge są polskie teksty, niestety nie zawsze było je dobrze słychać w zgiełku mocnej muzyki. Zespół z Będzina ma na swoim koncie kilka wydawnictw, ale najważniejszym jest oczywiście debiutancki pełny album, wydany w tym roku „Odmienny stan rzeczywistości”. Utwory z tej płyty w większości wypełniły występ grupy. Usłyszeliśmy między innymi wypełnionego ciężkimi gitarami i krzykiem wokalisty „Charona”, polityczny pastisz „Plan B” z prześmiewczym tekstem, starszy utwór „Życie na wynos” w nowej aranżacji, czy poświęcony pamięci ofiar ataków terrorystycznych „Charlie Hebdo”. proAge wykonał tego wieczoru również trzy nowe utwory z nadchodzącej drugiej płyty: „Póki mam twarz”, „Nieśmiertelnie głośny las” (mam nadzieję, że dobrze zapisałem tytuł) i „Energia”. Jednak największą furorę podczas otwierającego festiwal występu zrobił gitarzysta zespołu, Sławek Jelonek, który ciosał kolejne mocne riffy, ciekawe zagrywki i przez chwilę w trakcie „Planu B” grał trzymając gitarę na karku. Nie wiadomo po co, ale wyglądało to widowiskowo.

Smash The Crash

Może nie powinienem pisać tego już na wstępie, ale to była prawdziwa petarda! I to nie taka, którą irytuje cię nastoletni dzieciak sąsiadów, tylko taka, która rozrywa ci dłonie, ale tworzy na niebie tak piękne pejzaże, że nawet nie zwracasz uwagi na krwawiące kikuty, tylko gapisz się z rozdziawionymi ustami na to co dzieje się przed tobą. Taki był ten występ. Czterech facetów wyszło na scenę w stroju tego dupka, z którym odeszła twoja była (bo był bardziej wyluzowany) i zaczęło grać muzykę z kosmosu. Na początku chciałem nawet robić notatki i zapisywałem sobie jakie partie grają panowie w poszczególnych utworach, ale to było jakby próbować zarejestrować EKG serca słynnego diabła tasmańskiego z kreskówki. Co tam się działo! Szalona energia, skomplikowane jak gimnastyka artystyczna struktury rytmiczne odgrywane z lekkością rosyjskiej baletnicy z wyciętymi żebrami oraz chirurgiczna precyzja, z jaką zespół odgrywał poszczególne partie. Podobno pierwszy raz grali razem na żywo, wcześniej nagrywali tylko wspólne występy jako filmiki wrzucane na YouTube. Ciężko w to uwierzyć, biorąc pod uwagę jak wspaniale zgrani byli muzycy, dokładni jak szwajcarski zegarek i konsekwentni jak układ pokarmowy dżdżownicy. Wyłapałem jakieś pokręcone tytuły i choć nie mają one większego znaczenia, nieco przybliżają jaki klimat panował w czasie koncertu. „Unwanted refugee” i „The Seeker” to jeszcze pikuś, ale znacząco brzmiący „Jazz metal”, zabawny „Do not make a village”, czy opowiadający muzyczną historię, wieńczący występ „Baba jaga” to już coś. Kapitalna impreza. A jeśli niczego nie zrozumieliście z tej części relacji, to znaczy że nie widzieliście tego występu i możecie żałować. Czarny koń festiwalu.

Spiral

Czas wrócić na ziemię. Rzeszowski Spiral jest trochę jak kometa. Pojawia się, znika, ale w końcu wraca. Tym razem wrócili z koncertami, a ich występ w Łodzi był pierwszym od pewnego czasu. Było to widać zwłaszcza po wokalistce, która początkowo sprawiała wrażenie nieco skrępowanej. Zacznijmy jednak od początku. Spiral znany jest ze specyficznej atmosfery, którą wytwarza na koncertach, również poprzez odpowiednie warunki oświetlenia. Na spowitej dymem scenie panują niemalże egipskie ciemności, rozświetlane od czasu do czasu pojedynczymi błyskami mocnych lamp zainstalowanymi za plecami zespołu. Daje to bardzo ciekawy efekt i tworzy intymny nastrój, choć domyślam się, że fotograf płakał jak robił zdjęcia. Wokalistka pojawiła się na scenie po wybrzmieniu instrumentalnego wstępu. Ula Wójcik posiada anielski głos, którym potrafi zaczarować największego twardziela na kwadracie, niestety sprawdza się on przede wszystkim w spokojnych utworach. Z jednej strony żałuję, że nie zagrali „It’s gone”, z drugiej cieszę się, że zespół zdecydował się wykonać na żywo „Milky polsky”, ponieważ paradoksalnie to właśnie ten senny, klimatyczny repertuar lepiej sprawdza się na żywo niż post-rockowe ściany dźwięków, w których lubują się gitarzyści zespołu. Fakt, że ich ruch sceniczny jest imponujący, a zespół ogólnie bardzo dobrze ogląda się w akcji. Jednak, pozostał we mnie delikatny niesmak spowodowany wrażeniem, że w cięższych utworach Ula śpiewa swoją część, zespół gra swoją, ale nie tworzą spójnej całości. W spokojniejszych kawałkach Ula wychodzi na prowadzenie, bardzo dobrze ją słychać i można spokojnie zanurzyć się w dźwiękach, choć o tej porze (zespół zaczął grać grubo po 23) niektórym już opadały powieki.
I tak o to zakończył się pierwszy dzień festiwalu. O afterparty standardowo nie napiszę, ale było wesoło.

Dzień II, sobota 04.11.17

Po całym dniu spędzonym na zwiedzaniu Łodzi i integrowaniu się ze znajomymi, nadszedł czas na drugi dzień festiwalu i kolejne koncerty. Było ciężej, było więcej ludzi, ale było niezmiennie radośnie.

Here On Earth

Mocny początek drugiego dnia festiwalu zapewnił katowicki Here On Earth. Zespół ze Śląska zaserwował charakterystyczną dla siebie mieszankę chwytliwych rytmów, w sam raz do zamiatania parkietu włosami, oczywiście jeśli ktoś jeszcze ma czym, ciężkich riffów, ale raczej z okolic Tool niż Yob oraz melancholijnych melodii, jednak bardziej pasujących do przytulania się z dziewczyną niż cięcia żyletką w wannie. W otwierającym koncert „Incident” wokalistę zespołu Krzysztofa Wróbla było słychać umiarkowanie, ale na szczęście problemy z dźwiękiem zostały szybko usunięte i już kolejnego utworu można było słuchać bez problemów. Był to ważny moment, ponieważ „Hereafter” (jeśli pomyliłem się, zlinczujcie mnie) został zadedykowany zmarłemu w tym roku fotografowi Rafałowi Klękowi, który był związany z naszym serwisem. Wcześniej oddano również hołd Rafałowi poprzez symboliczne „zdjęcia do nieba”. Zasadniczą część koncertu Here On Earth stanowiły utwory z ich debiutu, zatem nie zabrakło między innymi sztandarowych „Pearls Before Swine”, „Liquid Diamond Lipstick”, czy „Ghost TV”. Podobnie jak w Toruniu, Katowiczanie zagrali również jeden z utworów Katatonii. Poprzednio było to bardzo dobre wykonanie „Evidence”, tym razem panowie postawili na przebojowe „My twin”, niestety zabrakło trochę energii, ponieważ utwór zabrzmiał raczej bez życia. Dużo lepiej wypadły nowe kawałki z nadchodzącej oby wielkimi krokami drugiej płyty: „Alterity” i „Layers” (jak zwykle liczę na mój dobry słuch i pamięć) oraz tytułowy kawałek z debiutu, w którym były i moc i energia i radość z grania. Przyjemny początek wieczoru.

Yesternight

Nie ma co ukrywać, że na ten występ czekała większość publiczności zgromadzonej tego wieczoru w Łódzkim Domu Kultury. Yesternight zebrał największą publiczność ze wszystkich zespołów, które wystąpiły na tegorocznej edycji festiwalu Prog The Night. Widać, że zespół z Bydgoszczy (a częściowo również z Holandii, ponieważ wokalista grupy Marcin Boddeman na stałe mieszka i pracuje w kraju tulipanów i chodaków) to ulubieńcy publiczności, która właściwie je im z ręki i łyka wszystko co panowie stworzą i zagrają. Jeśli chodzi o zestaw zagranych tego wieczoru utworów, nie było zaskoczenia. 9 lipca tego roku, podczas XI edycji Festiwalu Rocka Progresywnego im. Tomasza Beksińskiego w Toruniu, miała miejsce premiera debiutanckiego albumu Yesternight „The False Awakening”. Zespół, podobnie jak w czasie festiwalu w Toruniu, odegrał materiał z debiutu w całości, a zakończył występ swoją wersją „Child in time” z repertuaru Deep Purple. Mogłoby się wydawać, że oglądanie tego samego koncertu po raz drugi będzie nudne, ale nic bardziej mylnego. Czemu? Bo po prostu było dużo lepiej. Od samego początku było widać, że muzycy są w bardzo dobrej formie i nastroju. Trzon grupy stanowią wokalista Marcin Boddeman, gitarzysta Bartek Woźniak oraz perkusista Kamil Kluczyński. Lider uśmiechał się przez większość koncertu (być może efekt jakiś holenderskich specjałów, kto wie) i wykonywał wszystkie partie z radością i natchnieniem, ale nie mizdrzył się nadmiernie do publiczności i nie gwiazdorzył, co świadczy o jego skromności. Marcin ma głos jak dzwon, ale chwalił się tym tylko w pięknie wyciąganych fragmentach w kolejnych utworach. W czasie toruńskiego występu spokojny odbiór muzyki zakłócały przede wszystkim problemy techniczne, które w pierwszej połowie koncertu Yesternight zdawały się zbijać z tropu zwłaszcza Bartka. Tym razem gitarzysta, podobnie jak pozostali muzycy zresztą, nie miał żadnych problemów i trzaskał kolejne solówki z zegarmistrzowską precyzją, ale również z pasją i czystą, ludzką przyjemnością. Z kolei Kamil Kluczyński tylko i aż wykonał swoją robotę skrupulatnie i porządnie. Tym razem nie rozwalił systemu, ale to wyłącznie dlatego, że w Łodzi zagrał tylko z Yesternight, a w Toruniu tego samego dnia wystąpił również ze swoim drugim zespołem, Art Of Illusion. Mimo, że ten występ wcale nie był najcięższy tego wieczoru, był chyba najbardziej wyczerpujący emocjonalnie, ponieważ dostarczył mnóstwo doznań i intensywnych przeżyć. Pozostaje tylko pięknie dziękować i prosić na kolanach o więcej. Albo nie, przecież teraz modne jest wstawanie z kolan…

Tenebris

Festiwal zakończył z lekką nutką lokalnego patriotyzmu występ łódzkiego Tenebris. Muszę przyznać zupełnie szczerze, że był to przedziwny koncert, choć nie oznacza to, że zły. Po pierwsze, oglądała go niestety garstka ludzi. Nie wiem, czy zrobiło się zbyt późno dla niektórych (koncert rozpoczął się grubo po 22, ale i tak wcześniej niż Spiral poprzedniego dnia), czy zmęczył ich koncert Yesternight, czy bardziej wezwał ich zew znajdującej się na piętrze Łódki, ale przy barierkach zebrało się więcej osób niż na środku parkietu. Po drugie, chyba nigdy nie widziałem aż tak wyluzowanego zespołu na scenie. Nie wiem co muzycy Tenebris brali przed koncertem, ale ja poproszę numer telefonu do ich dilera, bo mi w pracy też coś takiego czasem by się przydało, skoro tak dobrze działa. Gwoździem programu został wokalista i gitarzysta grupy, Przemysław "Szymon" Szymaniak, który przez cały czas trwania występu żuł gumę, co wcale nie przeszkadzało mu w śpiewaniu. Już nie chodzi o zarzucany mu przez niektórych brak szacunku do publiczności, bo osobiście nie miałem takiego odczucia, tylko bardziej o brak fizycznej możliwości wykonywania tych czynności jednocześnie. Jak to było w jednej reklamie: „niemożliwe stało się możliwe”. Mówiąc już zupełnie poważnie, Tenebris zaprezentowało tego wieczoru kawał porządnego prog metalu, w którym nie brakowało spotęgowanych przez mocne brzmienie ciężkich riffów, gitarowych „pajączków” czy skomplikowanych przejść i struktur rytmicznych, odgrywanych przez nowego perkusistę grupy, który z wyglądu przypominał studenta mechatroniki lub innego, kosmicznego kierunku studiów. Tak jak pisałem wcześniej, luz i spontan. Warto było podejść bliżej sceny (większość wytrwałych zdecydowała się stać przy barierkach, w tym niżej podpisany), by móc lepiej przyjrzeć się jak gitarzyści (poza liderem, drugim „wiosłowym” jest Przemysław "Primer" Dominiak) wygrywają te wszystkie naprawdę niełatwe wygibasy z pokerowymi twarzami i stoickim spokojem. Zespół był bardzo dobrze zgrany, dzięki czemu wykonywał trudne i ciężkie utwory z godną podziwu lekkością. Moja znajomość twórczości łódzkiej grupy ogranicza się do ostatniego, fenomenalnego zresztą albumu „Alpha Orionis”. Jednak rozpoznawanie poszczególnych utworów utrudniały nieco zmienione aranżacje, o czym Szymon wspomniał już na początku występu. Obawiałem się trochę jak zespół zabrzmi na żywo. Szczerze mówiąc, spodziewałem się zlanego, nieczytelnego brzmienia. Na szczęście obawy okazały się niepotrzebne, muzyka zespołu brzmiała mocno, ale selektywnie. Nie wyrywała z butów, za to pozwalała delektować się kolejnymi dźwiękami i czasem pomachać głową, jeśli ktoś nie bał się złamać karku przy tak połamanych rytmach.

I tak o to zakończył się drugi i ostatni dzień trzeciej edycji festiwalu Prog The Night w Łódzkim Domu Kultury. Powrót do hostelu był długi i kręty, nie udało się uniknąć chwilowego zgubienia drogi w podstępnych łódzkich uliczkach. Powrót do Warszawy następnego dnia był już spokojny, ale było mi smutno, że to wszystko tak szybko się skończyło.
Ogólnie festiwal uważam za jak najbardziej udany, choć frekwencja mogłaby być nieco lepsza. Zgromadzona publiczność nadrabiała za to tworzoną atmosferą i entuzjazmem, a zespoły prawdziwym profesjonalizmem i pozytywnym podejściem. Oby tak dalej, sezon koncertowy w pełni, ja już wypatruję kolejnych wydarzeń, choć raczej w stolicy. Jednak mam nadzieję, że Łódź przywita mnie równie ciepło w przyszłym roku.

Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Krzysztof"Jester"Baran



© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.