Listopadowy, niedzielny wieczór. Można usiąść w kącie, włączyć sobie jakąś smutną muzykę, poczytać jakąś smutną książkę lub obejrzeć jakiś smutny film i płakać. Można za to iść na koncert i… też płakać, ale ze wzruszenia. Zwłaszcza jeśli gra Anathema. Nieważne pieniądze, nieważny plecak, pamiętaj o chusteczkach!
Żarty żartami, ale występy Brytyjczyków w Polsce zawsze są wydarzeniem, mam nadzieję, że dla obu stron. Z publicznością nigdy nie ma problemu, wysoka frekwencja zagwarantowana bez względu na dzień tygodnia i godzinę rozpoczęcia i zakończenia, teksty wykute na blachę, szczery entuzjazm. A reakcje zespołu? Całkiem nieźle, ale o tym może później.
Anathema oczywiście nie pojechała w trasę sama. Tym razem zaszczytu towarzyszenia grupie braci Cavanagh dostąpił francuski Alcest. Nie będę ukrywał, że jak dotąd nie za bardzo było mi po drodze z twórczością akurat tych Francuzów, dlatego też póki co nie udało mi się zostać ich fanem. I choć ich występ w Progresji raczej tego nie zmieni, jestem w stanie obiektywnie dostrzec pewne zalety. Niestety wady też. Zacznę od zalet, bo jest ich zdecydowanie więcej. Tego wieczoru miałem okazję widzieć Alcest po raz pierwszy na żywo, zatem mam świeże spojrzenie. Doceniam umiejętności techniczne muzyków. Nienaganna rytmika decydująca o transowym charakterze muzyki pozwalała by wczuć się w twórczość Francuzów i trochę odlecieć. Kłaniam się głęboko również przed gitarzystami. Pomijając fakt ciężkiego i odpowiednio chropowatego brzmienia, które nadawało charakterystyczny klimat całości, panowie po prostu serwowali kapitalne riffy, przy których „nóżka sama chodziła”. Energii również nie brakowało, widać było że członkowie zespołu angażują się w graną przeze siebie muzykę, która napędza ich do działania. To co delikatnie mi przeszkadzało to brzmienie perkusji, która momentami tak dudniła, że przewracały mi się wnętrzności, a chyba nie tak powinno być. Druga kwestia to wokal. Niestety nie każdy kto potrafi pierwszorzędnie wrzeszczeć, umie też ładnie śpiewać. Moim zdaniem, takim przypadkiem jest Neige, którego ryki i wrzaski są paradoksalnie milsze dla uszu niż jego dość cienki śpiew. Mimo to, uważam, że najlepiej Alcest wypada w partiach instrumentalnych, gdy przemawiają świetnie brzmiące gitary i perfekcyjna perkusja (kapitalne, choć sporadyczne blasty!). Przemawiał też czasem do publiczności Neige, ale jego konferansjerka była skromna i sprowadzała się głównie do dziękowania przybyłym. Lider Alcest sprawiał wrażenie szczerze wzruszonego postawą zgromadzonej publiczności, która nie tylko żywiołowo reagowała na poszczególne utwory, ale też licznie przybyła na występ Francuzów, co również zostało zauważone przez muzyka.
Anathema wyszła na scenę w glorii i chwale z modnym, kilkuminutowym spóźnieniem, przy dźwiękach odegranego z taśmy „32.63N 117.14W” oraz zagranego już na żywo instrumentalnego „San Francisco”. I kiedy wydawało się, że będą kontynuować obraną ścieżkę czyli utwory z wydanego w tym roku albumu „The Optimist”, uderzyli ze zdwojoną mocą w postaci obu części „Untouchable”. Mocny cios prosto w serce. Pierwsze naprawdę silne emocje, pierwsze wspólne śpiewanie, pierwsze łzy w oczach. Po czymś takim można albo klęknąć albo zbierać szczękę z podłogi. Tak entuzjastycznego i gromkiego aplauzu już dawno nie widziałem w Progresji. W pełni zasłużony. „Can't Let Go” był swego rodzaju zapowiedzią serii nowych utworów, po którym zespół zaprezentował również „Endless Ways” oraz tytułowy „The Optimist”. „Endless Ways” to dobra okazja by wspomnieć o cichej bohaterce tego wieczoru czyli wokalistce Lee Douglas. Kiedyś trzymana raczej z tyłu, obecnie błyszczy zarówno na płytach zespołu, jak i na żywo, nie ustępując w niczym Vincentowi, za to idealnie go uzupełniając. Brzmi doskonale w duecie z liderem Anathemy, a wręcz anielsko w partiach solowych, ale na jej popisowy numer trzeba było czekać prawie do końca występu. Pewnie niektórzy już domyślają się o co chodzi. Jednak wcześniej pojawiła się kolejna seria, tym razem z albumu „A Fine Day to Exit”, który jest tematycznie powiązany z najnowszym „The Optimist”. Nawet lider grupy Vincent Cavanagh wyraził swoją radość, że wreszcie mają okazję, żeby zagrać kilka kawałków z tej niedocenionej swego czasu płyty. Usłyszeliśmy więc „Barriers”, „Pressure”, „Panic” i „Looking Outside Inside”. Warto w tym momencie wspomnieć o oprawie koncertu, która została przygotowana pieczołowicie i skrupulatnie. Na ekranie za muzykami, przez cały czas wyświetlane były filmy i animacje, które wspomagały budowanie nastroju. Nie były to jednak pseudo-klimatyczne mazaje, które często pojawiają się na koncertach, by tworzyć tak naprawdę niepotrzebne i rozpraszające tło, tylko animacje okładek płyt Anathemy nawiązujące do poszczególnych albumów i okresów działalności zespołu. Największe wrażenie robił „ożywiany” od czasu do czasu obrazek znany z „A Fine Day to Exit” oraz powtarzający się motyw drogi, podróży, przemieszczania się, czyli bezpośrednie nawiązanie do nowego krążka. Pozostałe albumy nie były pod tym względem aż tak mocno eksponowane, ale czerwona okładka „Distant Satellites” przy odegraniu tytułowego utworu oraz „The Lost Song, Part 3” robiła silne wrażenie wizualne. Kolejna i właściwie ostatnia tak konsekwentna seria to mieszanka „We're Here Because We're Here” i „Weather Systems”: „Thin Air”, „A Simple Mistake”, „The Beginning and the End” i „Universal”. Wszystkie doskonale wykonane, wróciły silne emocje. Zasadniczą część koncertu zakończył transowy „Closer” z tym nieco irytującym, przetworzonym głosem. Bis był wyjątkowo długi i nie rozczarował. Brawurowe wykonanie „Distant Satellites” bardzo mnie zaskoczyło, ponieważ nie jestem szczególnym fanem utworów z tej płyty, a zwłaszcza tytułowego. Jednak widok idealnej synchronizacji Vincenta Cavanagh i Daniela Cardoso walących w bębny dużo rekompensuje. Tytułowy utwór z „A Natural Disaster” to popisowy numer zjawiskowej Lee Douglas, o której wcześniej wspominałem. Niepozorna, ale czarująca osóbka potrafi ścisnąć za gardło i zostawić dziurę w sercu, a nawet nie tknie palcem. „Deep” nie robi na mnie już takiego wrażenia jak kiedyś, ale łezka kręci się w oku, ponieważ to ważna część historii Anathemy. Wiem, że zagrali jeszcze „Flying”, „Springfield” i „Fragile Dreams”, niestety nie dane mi było ich usłyszeć, ponieważ z przyczyn logistycznych musiałem już ewakuować się z klubu.
Na początku relacji wspomniałem o reakcjach muzyków głównej gwiazdy wieczoru. Oczywiście największą uwagę skupia na sobie Vincent Cavanagh jako wokalista i lider. To on najwięcej mówił pomiędzy utworami. Dowiedzieliśmy się między innymi, że John Douglas nie mógł dołączyć do zespołu, ponieważ obecnie zajmuje się swoją córką („jest dobrym ojcem”), a Anathema podobno zagrała w Polsce największą ilość razy ze wszystkich zagranicznych zespołów („w każdym miejscu, w każdym mieście”, hmm, a w Starych Kiełbonkach graliście?). Vincent wykazał się też poczuciem humoru, o które ciężko było go podejrzewać, kiedy na hasło „kapusta” odpowiedział „zajebiście” oraz stwierdził, że oni już nie piją Żubrówki, której nazwę swoją drogą bardzo ładnie wymówił. Daniel Cavanagh nie wychylał się za bardzo podczas występu, zwrócił tylko uwagę publiczności, żeby robiąc zdjęcia i nagrywając, nikt nie trzymał mu telefonu przed oczami, tak jak miało to miejsce podczas jednego z koncertów w Paryżu. Dobrze wiedzieć. Dobrze, że wszyscy się do tego zastosowali.
Powiem szczerze, widząc zespół na żywo kilka lat temu, podczas trasy promującej „Weather Systems”, obecnie nie spodziewałem się Anathemy w aż tak wysokiej formie, choć poprzedni koncert również zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie i wywołał silne emocje. Jednak teraz jechałem do klubu z nastawieniem, że idę bo nie wypada nie być i nie widzieć. Przyznaję, że wyszedłem lekko roztrzęsiony i zdruzgotany emocjonalnie. Akurat w tym przypadku, taka reakcja jest jak najbardziej wskazana. Następnym razem będę miał zdecydowanie wyższe oczekiwania, które myślę, że zespół bez problemu spełni. Moje i setki, jeśli nie tysiące innych fanów. To było piękne, dziękujemy.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński