Tym razem wybrałem sobie wyjątkowo trudne zadanie. Koncert żywej legendy, jednego z zespołów, na których wychowywało się pokolenie mojego Taty - Ten Years After. Relacja. Jak to zrobić, żeby nie napisać niczego głupiego, banalnego, oklepanego? Będzie ciężko. Spróbujemy po „bluesowemu” czyli od serca.
Niedzielny, listopadowy wieczór. Pogoda balansuje między złą a gorszą. Zimno, pada, nic tylko uderzyć do baru. Albo do klubu, w nim też jest bar. A że w Progresji są najlepsze imprezy, to nie ma się co zastanawiać.
Ten koncert różnił się od standardowych występów, które zwykle są organizowane w tym miejscu. I nie chodzi tylko o legendarność i staż Ten Years After, jako że w Progresji częściej grają nieco młodsze kapele, ale też o wystawienie krzeseł dla publiczności. Dobry ruch. Ja mógłbym stać, zawsze stoję, ale tego wieczoru byłem jednym z najmłodszych uczestników. Nie ośmieliłbym się wypominać nikomu wieku, ale osoby takie jak mój Tata, który zresztą był ze mną na tym koncercie, na pewno były wdzięczne za możliwość zajęcia miejsca siedzącego. Poza tym, wystrój skromny i bardzo dobrze. Na scenie trochę sprzętu, tyle co potrzeba i ogromny baner z logiem zespołu za sceną. Po krótkim wstępie organizatora, Pana Krzysztofa Ranusa, zespół wyszedł, przywitał się kulturalnie i ruszył z kopyta.
„Land Of The Vandals” pochodzi z nowej, wydanej miesiąc temu płyty „A Sting In The Tale”. Mocny, dynamiczny kawałek bardzo dobrze otworzył występ i pokazał, że po pierwsze muzycy są w dobrej formie, a po drugie, że nie żyją wyłącznie przeszłością. Forma muzyków zasługuje na osobny tekst, niestety nie ma na to czasu i miejsca. Mimo tego co napisałem wcześniej o wieku i wypominaniu, trzeba przypomnieć, że średnia wieku w Ten Years After wynosi nieco ponad 70 lat, oczywiście z wyjątkiem młodego wokalisty i gitarzysty Marcusa Bonfantiego (rocznik 1983), który na upartego mógłby być wnukiem któregoś z pozostałych członków. Czas odcisnął delikatne piętno na wyglądzie muzyków, co raczej nie powinno dziwić, ale bez jakiegokolwiek wpływu na ich kondycję sceniczną i umiejętności. Blues jak wino, im starszy tym lepszy. Obecność Bonfantiego w składzie zespołu pewnie już zawsze będzie budzić pewne kontrowersje, podobnie jak występy Queen z Adamem Lambertem. Osobiście nie widzę sensu porównywania młodego Brytyjczyka do Alvina Lee, choć domyślam się, że takie porównania same się narzucają. Czy gra inaczej? A czy możliwe jest żeby grał identycznie? Czy gra lepiej lub gorzej? Ciężko to jednoznacznie ocenić, każdy fan powie co innego. Ja byłem zachwycony umiejętnościami gry na gitarze Marcusa oraz jego warunkami wokalnymi. Irytowało mnie co innego. Bonfanti ma skłonności do popisywania się, ale gdybym sam umiał śpiewać i grać na gitarze na jego poziomie (od razu odpowiadam, że nie umiem), to pewnie też chciałbym czasem tym zaszpanować. Druga rzecz to, bardzo umiejętne zresztą, naśladowanie amerykańskiego akcentu, ale to z kolei może wynikać z jego inspiracji muzycznych. Robert Plant też kiedyś śpiewał i mówił z amerykańskim akcentem. Za to zabawnie wychodziły słowa „dziękuję, thank you, thank you”, które w tej kolejności padały prawie po każdym utworze.
Pierwsza część występu (nie było przerw, ale można pokusić się o pewien podział) to mieszanie starego z nowym, dlatego też obok „I'm Coming On” i zadedykowanego publiczności „I'd Love To Change The World” (pierwszy, ale nie ostatni wielki aplauz) usłyszeliśmy „Last Night Of The Bottle” z tegorocznego albumu oraz nowy singiel „Can’t Treat You Right Now” (jeśli dobrze usłyszałem tytuł). Tą część zakończyło solo na basie Colina Hodgkinsona, o którym perkusista Richard "Ric" Lee wciąż pieszczotliwie mówi „nasz nowy chłopiec”, choć stażem Colin równa się z Bonfantim, a wiekiem z samym Lee. Solówka na basie była imponująca, ale największe uznanie Colin Hodgkinson zyskał za brawurowe zaśpiewanie „32-20 Blues” Roberta Johnsona. Ileż w tym głębokim głosie było mocy i klasy, coś wspaniałego.
Klasę miał również akustyczny mini set, który określiłbym jako kolejną, środkową część występu. Zespół zdecydował się na zaprezentowanie wczesnych utworów napisanych przez Alvina Lee, któremu zadedykowano cały set. „Portable People”, „Don't Want You Woman” i „ Losing the Dogs” zabrzmiały bardzo kameralnie, lirycznie, a ostatni z nich został nawet ozdobiony delikatną solówką Chicka Churchilla.
Po kolejnej mieszance stare/ nowe czyli „50,000 Miles Beneath My Brain” i „Silverspoon Lady”, swoją partią solową popisał się Ric Lee poprzez utwór „The Hobbit”, który właściwie w całości jest długą i skomplikowaną solówką perkusyjną. Myślę, że nawet dużo młodsi bębniarze mieliby problem, by odegrać ten utwór bez stałego podłączenia do tlenu.
Przypuszczam, że większość uczestników warszawskiego koncertu zgodzi się ze mną, że ostatnia część była zdecydowanie najlepsza i najbardziej satysfakcjonująca. Po pierwsze, bo panowie grali same hity. Po drugie, bo ta szalona, rock’n’rollowa energia wreszcie udzieliła się publiczności. Zaczęło się od wzruszającego akcentu, gdy Ric Lee odniósł się do prośby jednego z obecnych na sali fanów, by zespół zagrał „I Can't Keep From Crying Sometimes” dla jego niedawno zmarłego ojca. Prośba nie została spełniona (Ric Lee bardzo ładnie za to przeprosił), ale zespół zagrał „Love Like A Man” ze specjalną dedykacją, co tak czy inaczej było bardzo miłym gestem. A potem to już się zaczęło. „I Say Yeah”, „Good Morning, Little Schoolgirl” Sonny Boy Williamsona, obowiązkowe “I'm Going Home” z wplecionym fragmentem “Blue Suede Shoes” Elvisa Presley’a i “Choo Choo Mama” na bis. Prawie cała sala wstała, każdy tańczył, śpiewał, krzyczał, kto co potrafił i na co miał siłę. Trochę żałowałem, że cały koncert nie mógł tak wyglądać, ale z drugiej strony dzięki temu powstała wyjątkowa i magiczna chwila na samym końcu. Idealnym podsumowaniem występu było zerwanie struny w gitarze Marcusa Bonfantiego dosłownie w ostatniej minucie. Co za wyczucie czasu!
Należy się wyłącznie cieszyć, że takie zespoły wciąż istnieją i korzystać z każdej okazji, by oglądać je na żywo. Muzyka, którą wykonuje Ten Years After to w pewnym sensie świadectwo epoki, która niestety przemija wraz z kolejnymi muzykami, którzy odchodzą z tego świata. Dlatego zamiast wysyłać kogokolwiek do domu starców, lepiej docenić, że starsi stażem muzycy wciąż mają chęć i siłę, by występować, nawet jeśli są po operacji serca, tak jak Chick Churchill. Z kolei młodzi, zdolni muzycy, bez względu na to czy dorównują swoim idolom sprzed lat czy nie, naprawdę nie chcę wchodzić w tą dyskusję, również są potrzebni, by dalej pchać ten wózek. Cieszmy się, że wciąż istnieją te kapele, muzycy młodzi i trochę mniej młodzi oraz kluby i organizatorzy, którzy wciąż kochają taką niemodną muzykę i wierzą w jej sens i przesłanie.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński