Zapraszamy do lektury relacji z koncertów Furii / Thaw / Sacrilegium / Licho w Warszawie (17 listopada) oraz we Wrocławiu (23 listopada). Wspólną, korespondencyjną relację spisali Gabriel Koleński, który odwiedził warszawską Progresję, oraz Bartłomiej Musielak, obecny we wrocławskim klubie koncertowym A2.
Wstęp
GK: Piątkowy wieczór to idealny czas na zabawę. Oczywiście impreza niejedno ma imię i każdy balanguje jak mu się podoba. Gdy wychodziłem z domu na warszawski koncert Furii w doborowym towarzystwie, słyszałem na klatce schodowej jak sąsiad rozkręca u siebie ostre techno. Tak jak napisałem na początku, każdy ma prawo bawić się tak jak lubi najbardziej. Ja pojechałem do Progresji.
BM: Czwartek nie jest dniem wcale gorszym od piątku jeśli chodzi o koncertowanie. Jedyną rzeczą, która stała pod znakiem zapytania tego dnia było: czy na pewno na koncert zdążę. Miałem nieco ponad 100 km do klubu, ale wyruszyłem w koncertowe wojaże możliwie wcześnie i rzutem na taśmę zdążyłem. Kiedy wszedłem do klubu A2 okazało się, że Licho już nie śpi, na szczęście nie wydało jeszcze z siebie ani jednego dźwięku. Pół minuty później koncert już trwał, zdążyłem!
LICHO
GK: Oczywiście trochę się spóźniłem, ale pobiegłem pod scenę by zobaczyć Licho, które promuje obecnie swój drugi album, wydane w tym roku „Podnoszenie czarów”. Młody zespół z Sanoka rozkręcał pierwszorzędną potańcówkę przy pogańskich rytmach. Na scenie siwy dym, ale ponurą atmosferę trochę psuły dość mocne światła. Wystrój sceny surowy, bez rekwizytów, za to muzycy zaskoczyli białymi koszulkami, które kontrastowały z wszechobecną pod sceną czernią. Licho nie śpi. Panowie zdawali się w ogóle nie być speszeni rolą zespołu rozpoczynającego koncert. Słychać było, że ekipa techniczna postarała się. Brzmienie było mocne i selektywne, ale czuć było w powietrzu lekką zgniliznę, nie tylko moralną. Wokalista Dominik wygląda jak student filozofii (jeśli tak jest w rzeczywistości, to bez urazy), ale siarczysty, lekko plugawy głos sugeruje odrobienie lekcji, zarówno z języka polskiego, którego zespół używa w tekstach, jak i z picia wina marki „Komandos” na czas. Gdy już zrobiło mi się ciepło i przytulnie, oczywiście nastąpiła niespodziewana awaria, bodajże zestawu perkusyjnego, wokół którego zebrało się spore gremium. Naprawa trochę się przeciągała, jak zwykle gdy kilka osób szuka przyczyny, a jedna naprawia, aż zacząłem tracić nadzieję na wznowienie koncertu. Jednak po dłuższej chwili udało się reanimować perkusję i Licho wróciło na scenę, by zagrać jeszcze kilka utworów. I tak w klimacie nieco lżejszego, bardziej chwytliwego black metalu ze słowiańskimi naleciałościami dojechaliśmy do końca występu. Bardzo sympatyczny początek wieczoru.
BM: We Wrocławiu obyło się bez problemów technicznych, wszystko zagrało jak w zegarku. Zaskakującym było dla mnie doskonałe brzmienie już pierwszego zespołu – zgadzam się z Gabrielem, że techniczni spisali się i tutaj na medal. Albo to zasługa podróżującej z zespołami obsługi, albo po prostu Progresja i wrocławskie A2 są doskonałymi klubami koncertowymi, przygotowanymi nie tylko na profesjonalne ekipy. Licho natomiast zaprezentowało się jak najbardziej profesjonalnie, mimo dość młodego stażu. Podobało mi się bardzo, wyziew pogańskiego mroku ze sceny aż uderzał w nozdrza, a nieco grafomańskie teksty intrygowały. Niestety odnośnie wokalu mam jedyną małą uwagę techniczną – momentami w ogóle nie dało się zrozumieć słów. Gdybym nie przygotował się z muzyki Licha przed koncertem (czyt. raz nie przesłuchał „Podnoszenia Czarów” na YouTube), mógłbym nawet nie zauważyć, że wszystko jest faktycznie śpiewane po polsku. Ciężko było zrozumieć niektóre frazy. Nie skłaniałbym się też do nazywania muzyki prezentowanej przez pochodzących z Sanoka muzyków jako black metal. Zresztą białe koszule muzyków jakby same są potwierdzeniem dla chęci odcięcia się od tej naklejki. Aktualnie wszystko co nieco cięższe i growlowane tak się etykietuje, a jeszcze łatwiej kiedy zespół ma „stylową nazwę” (w polskim black metalu nastała moda na nazwy typu: Odraza, Zmora, Pustota, Kły, Kres... itd.). Dla mnie więcej w muzyce Licha jest folku, pagan metalu czy alternatywnego rocka (nawet!), kanonady blastów tutaj nie uświadczymy, a o wściekłym riffowaniu rodem z płyt Mayhem czy Emperor też mowy nie ma. Natomiast muzyka Licha ma znakomitą nośność i przystępność, jest na swój sposób bardzo przebojowa, ale też mroczna i tajemnicza. Szkoda tylko, że A2 nie było jeszcze nawet w najmniejszym stopniu zapełnione, bo tego koncertu słuchała zaledwie garstka osób. Za to ja uraczony tym półgodzinnym koncertem nie miałem wątpliwości, że „Podnoszenie Czarów” na płytce mieć muszę i tak też zrobiłem, zakupiłem.
SACRILEGIUM
GK: Na polskiej scenie metalowej często jest tak, że jeśli zespół w latach 90-tych wydał kilka demówek i jedną, pełną płytę, a następnie się rozpadł, to zostaje przynajmniej lokalną legendą. Jeśli po wielu latach kapela się reaktywuje i działa dalej, to zostaje żywą legendą. I choć nie wiem czy liderowi Sacrilegium, Suclagusowi spodobałoby się takie określenie, mniej więcej w ten sposób przedstawia się historia jego zespołu. Po wydaniu w zeszłym roku albumu „Anima Lucifera”, chyba najbardziej znany przedstawiciel metalowej sztuki z Wejherowa powrócił w tym roku z epką „Ritual”. Patrząc na scenę wiedziałem, że tu nie będzie żartów. Na froncie stał wielki pentagram, który okazał się później częścią statywu od mikrofonu lidera. O kapturach i pomalowanych twarzach muzyków raczej nie muszę wspominać. O ile Licho było nieco mroczne, tu mrok przybrał rozmiary olimpijskie w kategorii bieg na długi dystans. Mówiąc już zupełnie poważnie, byłem pod wrażeniem pełnego profesjonalizmu, zarówno ze strony zespołu, jak i ekipy technicznej. Muzyka Sacrilegium to dość klasycznie brzmiący black metal. Jest więc szybko, ciężko, intensywnie, blasty, wrzaski, piekło, las, mrok. O ile w studiu można sobie zrobić co się chce i na co kogo stać, o tyle na żywo taka muzyka niestety często zamienia się w bulgot. W tym konkretnym przypadku, nic bardziej mylnego. Kolejne kawałki przetaczały się przez publiczność jak walec drogowy na sterydach, ale bez dudnienia, rzężenia i zlewania się w jedną magmę. Byłem pod szczerym i ogromnym wrażeniem. Klasa sama w sobie. Tak mógłby brzmieć na żywo każdy polski zespół black metalowy i pewnie żaden nie miałby pretensji. To od strony czysto technicznej. Jeśli chodzi o kwestie artystyczne, to choć szanuję muzyków i chylę czoła przed ich zaangażowaniem i umiejętnościami, na dłuższą metę takie dźwięki stają się dla mnie zbyt jednostajne. Wiem, że są ludzie, którzy kochają, rozumieją taką muzykę i dali by się za nią pokroić. Nie mam z tym problemu, ale osobiście nie kocham, nie do końca rozumiem i nie dałbym się pokroić.
BM: Z tym krojeniem się też bym nie przesadzał, ale muszę się zgodzić, że Sacrilegium na scenie po tylu latach przerwy sprawiało wrażenie zupełnie nie-polskiego zespołu. Pełen profesjonalizm, zarówno pod względem estetycznym (chociaż wspomniany przez Gabriela pentagram był dość groteskowy moim zdaniem), wykonawczym jak i brzmieniowym. Pełna selektywność przy takiego rodzaju muzyce to spore wyzwanie, natomiast co do tego koncertu nie mam żadnych zastrzeżeń. Czasami w gęstwinie riffów ginęły solówki, ale to bardzo malutki minus ogólnego brzmienia. Wspomniany przeze mnie „taki rodzaj muzyki” to w przypadku Sacrilegium klasyczny black metal, który w porównaniu jednak ze sceną norweską lat 90-tych charakteryzuje się nadal pewnym „polskim pierwiastkiem”. Nie wiem jak go określić, natomiast nie ulega wątpliwości, że zespoły takie jak wczesny Behemoth, Graveland, Xantotol czy Christ Agony, ale również Sacrilegium prezentowały black metal o pewnej słowiańskiej, pogańskiej charakterystyce. I nie chodzi tutaj tylko o teksty, poglądy czy wygląd muzyków, ale także o wszelkie szczegóły kompozytorskie, które sprawiają, że polski black metal brzmi inaczej. Wracając do koncertu Sacrilegium – byłem pod bardzo dużym wrażeniem. Z ciekawości kilka miesięcy wcześniej nabyłem już „Anima Lucifera” i wiedziałem czego się spodziewać. Przyznam szczerze, że tak jak o utwory z tego wydawnictwa byłem raczej spokojny, tak bardzo zaskoczyły mnie niektóre kompozycje z wydanego przed laty albumu „Wicher” (1996), które zabrzmiały nowocześnie i przekonująco. Przeszła mi nawet przez głowę myśl, że chyba muzycy Mgły katowali ten album przed założeniem zespołu, bo pewne wspólne mianowniki tutaj znalazłem. Koncert był bardzo dobry, choć mógł być trochę dłuższy (w przeciwieństwie do Gabriela mnie takie dźwięki w ogóle nie męczą). Czapki z głów przed panami z Sacrilegium za doskonały powrót i czekam na kontynuację kariery, zarówno koncertowo jak i wydawniczo.
THAW
GK: Na następny zespół czekałem z dużym zaciekawieniem. Twórczość Thaw znam dość pobieżnie, spodziewałem się raczej nowoczesnego brzmienia. Zamiast tego, na scenie pojawiła się grupa zakapturzonych mędrców (te kaptury to chyba najnowszy krzyk mody we współczesnym black metalu), ustawionych mniej więcej w półkole. To co usłyszałem mocno mnie zaskoczyło i wyrwało z butów, zwłaszcza na początku, podejrzewam, że był to celowy zabieg. Powiedzieć, że brzmienie zespołu było ciężkie, to jakby powiedzieć o miotle, że służy do zamiatania. Thaw serwuje specyficzną mieszankę drone, doom i black metalu. Twórczość zespołu robi dużo większe wrażenie na żywo, niż podczas słuchania z płyt. Ich muzyka snuje się powoli, prześlizguje po nogach słuchacza i powoli pełznie w górę, aż dojdzie do twarzy, po czym gwałtownie wdziera się do ust i nozdrzy i dusi, wypełniając szczelnie wszystkie otwory. W wolnych partiach te dźwięki nie są po prostu ciężkie, tylko kleiste od smoły, która leje się ze sceny. W szybszych partiach zespół atakuje opętańczymi wokalizami i psychotycznym zgiełkiem. Ciężko przy takiej mieszance o zachowanie bezwzględnej selektywności, ale tu zdecydowanie ważniejszy jest duszny klimat. Kompletnie nie przeszkadzały mi wibrujące nogawki od spodni. Za to, czułem się jakbym brał udział w mistycznym rytuale. Brakowało tylko nagich dziewic, a szkoda. Zakapturzeni mędrcy nie odzywali się w ogóle do publiczności, skupieni, poważni, statyczni. Nie było nawet za bardzo możliwości by podziękować Thaw za przeczyszczenie uszu, ponieważ muzycy prawie nie robili przerw między kolejnymi kompozycjami. Tym bardziej zaskakująca była zabawa, którą panowie zainicjowali pod koniec występu, gdy najpierw ostro naparzali, a następnie zostawiali przerwę na reakcję publiczności i tak kilka razy pod rząd. Jedyne co nie do końca mnie przekonało, to nowoczesne, pionowe, punktowe, mocne lampy, których użyto w czasie występu Thaw oraz później gdy grała Furia. Nie umiem powiedzieć, czy takie lampy były już wcześniej w Progresji i nie zwróciłem na nie uwagi, czy to jakiś nowy nabytek, ale uważam, że tego typu oświetlenie nie pasuje do takiej muzyki. I tyle. Poza tym, to była bardzo przyjemna, dość czarna msza.
BM: Thaw to jeden z najbardziej interesujących projektów na polskiej scenie metalowej. Tajemniczy, ukryci pod kapturami, jakby oderwani od rzeczywistości muzycy kompletnie nie utrzymują słownego czy nawet wzrokowego kontaktu z publicznością, a jednak potrafią zapełniać nawet duże sale (na tym koncercie A2 było już mocno zaludnione) oraz zahipnotyzować odbiorców na całego. Porwani przez głośne i (fantastycznie ujął to Gabriel) wdzierające się wszystkimi otworami dźwięki, słuchacze stali jak wryci. Spodziewałem się tego, bo dane mi było „zobaczyć” Thaw już wcześniej na Brutal Assault, choć „zobaczyć” celowo napisałem w cudzysłowie, ponieważ z tamtego koncertu pamiętam tylko dym na scenie i dwa lub trzy razy wyłaniające się zeń cienie muzyków. Teraz widoczność była znacznie lepsza, choć dymu na scenie nie brakowało. Nie zgodzę się z Gabrielem co do oświetlenia, wg mnie pasowało bardzo dobrze, przemykające pomiędzy sylwetkami muzyków promienie poziomego oświetlenia sprawiały fajne wrażenie. Przypominało to nieco promyki wschodzącego słońca przebijające się przez las, lub – co może bardziej adekwatne – światło jakby w gęstwinie leśnej wylądowało UFO. Jedyne co mi przeszkadzało to momentami zbyt ostre oświetlenie stroboskopowe, błyskało się aż miło, ale chwilami męczyło. Wracając do muzyki to niewiele mogę napisać ponadto co opisał mój kolega powyżej: Thaw to mieszanka drone, doom i black metalu o bardzo przytłaczającym charakterze, hipnotyzująca, oszałamiająca i piorunująco oryginalna. Próbowałem sobie skojarzyć zespoły, które podobną muzykę prezentują i poza Ufomammut, Earth no i oczywiście Sun O))), ale to akurat o wiele bardziej skrajny drone aniżeli prezentuje Thaw. Ten koncert to było swoiste misterium, muzycy wyszli, stanęli w półkolu, przeczyścili publiczności kanały uszne i zeszli ze sceny. Świetny występ, pozostało tylko czekać na gwiazdę wieczoru...
FURIA
GK: Ostatnia przerwa była naprawdę długa. Na Furię musieliśmy czekać około pół godziny, przy czym przez ostatnie 10 minut nic nie działo się na scenie, więc przypuszczam, że muzycy potrzebowali tego czasu by sobie „przypudrować nosek”. Gdy w końcu zespół raźnym krokiem wmaszerował na scenę, przy łopoczącym za ich plecami wielkim banerem z logiem „Let the world burn”, było wiadomo, że Furia jeńców brać nie będzie. Nihil przywitał wszystkich eleganckim i donośnym „Warszawo, dobranoc” i ruszyli ostro z „Zabieraj Łapska”. Perfekcyjnie od samego początku. Profesjonalizm współczesnej polskiej sceny black metalowej, której Furia jest chcąc lub nie ambasadorem, jest naprawdę porażający. Nie wiem jak widzą to ortodoksyjni fani takiej muzyki, ale mi się to bardzo podoba. Nie ma może w tym graniu pewnego pierwiastka niebezpieczeństwa, które zwłaszcza dla starszych słuchaczy stanowi jakiś walor. Jednak w głosie Nihila jest mnóstwo szaleństwa, nawet jeśli kontrolowanego, a przede wszystkim od zespołu bije ogromny szacunek do publiczności, co jest ważne w przypadku grup, które wychodzą do ludzi i grają dla nich. Już w pierwszym utworze muzycy pokazali się z najlepszej strony, zarówno jeśli chodzi o samą technikę, jak i energię. Ciężko uwierzyć, że był to pierwszy koncert trasy „Za Ćmą W Dym”. Wszystkie zespoły były bardzo dobrze przygotowane, zgrane, żadnej fuszerki, żadnej amatorszczyzny. Furia oczywiście funkcjonuje na scenie od kilkunastu lat i nie wypadła sroce spod ogona, zatem nie spodziewałem się szczególnych potknięć z ich strony. Mimo to, pierwsze koncerty w danej trasie zawsze obciążone są pewnym ryzykiem. Nie w tym przypadku.
Chociaż gęsty dym na scenie sprawiał, że momentami nie było widać zespołu, jego członkowie nie sprawiali wrażenia speszonych tym faktem. Przypuszczam, że w surowym śląskim klimacie już nie takie rzeczy musieli robić, a opary dodawały całości specyficznego smaczku. Wystarczy zresztą przypomnieć sobie nazwę obecnej trasy koncertowej. Furia była bardziej zajęta spuszczaniem łomotu. Z wydanego w zeszłym roku albumu „Księżyc Milczy Luty” oczywiście nie mogło zabraknąć utworu, od którego cała trasa wzięła swoją nazwę. Oprócz „Za Ćmą, W Dym” usłyszeliśmy również „Ciało”, entuzjastycznie przyjęte „Grzej” oraz na zakończenie „Zwykłe Czary Wieją”. Z reprezentantów pozostałych albumów, nie zabrakło mojej ulubionej, brawurowo zresztą zagranej „Niezwykłej Nieludzkiej Nieprzyzwoitości”, „Ptaki Idą”, „Wyjcie Psy”, „Cisza” czy wykonanego pierwszy raz na żywo, pełnego dramaturgii „Na Ciele Swym Historię Mą Piszę”. Publiczność chyba nie wybaczyłaby Nihilowi, gdyby wśród zagranych utworów nie znalazło się sztandarowe „Są To Koła”. Zresztą więź między fanami Furii a zespołem jest szczególna i widać ją było również w Progresji. Może frekwencja nie była gigantyczna, ale było co najmniej przyzwoicie, a przynajmniej komfortowo. Bez względu na ilość krzyczących gardeł, praktycznie na każdy zagrany utwór ludzie reagowali bardzo żywiołowo, śpiewali razem z zespołem, skandowali jego nazwę. Atmosferę podniecenia czuć było w powietrzu, co bardziej rzutcy ruszyli w taniec-opętaniec pod sceną. Nihil, mimo raczej skromnej konferansjerki, wydawał się być zadowolony, dziękował krótko od czasu do czasu. Wykazał się nawet poczuciem humoru, gdy pod koniec „Grzej” zaczęliśmy bić brawa trochę za wcześnie, poczekał do końca i powiedział swoim tubalnym głosem „I teraz brawa!”.
BM: We Wrocławiu aż tak długiej przerwy między koncertami Thaw i Furii chyba nie było, aczkolwiek tę lukę poświęciłem w dużej mierze na zaspokojenie apetytu i wcinaniu frytek pod klubem. Kiedy już wróciłem pod scenę po niej przechadzał się jeszcze Nihil, jeszcze w stroju „codziennym” a nie „scenicznym”, pewnie sprawdzając czy wszystko jest w porządku ze sprzętem. Trochę mnie to zaskoczyło, ale raczej pozytywnie, że zespół nie dorobił się jeszcze technicznych od takich spraw. A może po prostu Nihil i spółka wolą doglądać wszystkiego osobiście, żeby być pewnym jakości występu? Jeśli tak to czapki z głów! Doglądnęli jakości wzorowo, bo to co chwilę potem (z lekkim, nieznaczącym opóźnienie) zaczęło dziać się na scenie to jedno wielkie, metalowe, furiackie doświadczenie.
Dane mi było Furię zobaczyć już po raz trzeci i jeszcze nigdy się nie zwiodłem. Ostatni mój raz z Furią był w ramach tegorocznego Brutal Assault i trochę się obawiałem, że zespół uraczy nas tą samą setlistą co wtedy w Czechach. Oczywiście znaczącego udziału w rozpisce utworów z „Księżyc Milczy Luty” każdy się chyba spodziewał, w końcu Furia aktualnie promuje to wydawnictwo, jednak kilkoma kompozycjami zespół zaskoczył. Na wielki plus oczywiście „Niezwykła Nieludzka Nieprzyzwoitość”, która jest jedną z moich ulubionych kompozycji, oraz „Ptaki Idą” – oba z wydanego w 2014 albumu „Nocel”. Z tego krążka zabrakło mi tylko szalonego „Opętańca”, ale nie można mieć wszystkiego. Usłyszeliśmy jednak też kilka zaskakujących kompozycji, bo np. granego pierwszy raz na żywo na tej trasie „Na Ciele Swym Historię Mą Piszę” nie spodziewał się chyba nikt. Tak znakomitego wykonania „I spokój” z debiutanckiego dema o tym samym tytule chyba też mało osób się spodziewało. Nie było natomiast wielkim szokiem zagrane pod koniec „Są To Koła”, które jeśli miałbym wskazać w dyskografii Furii taki koncertowy „must have” są chyba pierwszym kandydatem. Znakomite brzmienie, świetny dobór utworów oraz klimat jaki Furia potrafi stworzyć na swoim koncercie sprawiły, że ten występ był wyjątkowym. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zobaczyć Nihila i spółki w akcji to powinien to czym prędzej nadrobić.
Zakończenie
GK: Wieczór zleciał bardzo szybko, co przyjąłem ze smutkiem, mimo że koncert zakończył się krótko przed północą. Właściwie wszystko zostało idealnie przygotowane. Porządny skład zespołów, zróżnicowany stylistycznie, dla każdego coś miłego. Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby czuć się rozczarowany. Ja wyszedłem ogromnie usatysfakcjonowany. Nie należy się bać black metalu. Pewnie znajdą się tacy, co powiedzą, że to niedobrze i że tak nie powinno być, ale osobiście nie widzę niczego złego w wyjściu mrocznej sztuki do ludzi. Wśród publiczności widziałem kilku takich cudaków, którzy 20 lat temu pewnie wylecieliby z klubu na kopach. A dziś nawet dla nich znajdzie się miejsce, choć pewnie kiedyś znikną z klubów, razem z obecną modą na polski black metal. Cóż więcej mogę powiedzieć, za ćmą w dym!
BM: Ja również wychodziłem z klubu bardzo usatysfakcjonowany. Wszystkie cztery koncerty były na wysokim poziomie: artystycznym, brzmieniowym i wizualnym. Problemów technicznych – żadnych, a więc trasa zorganizowana wzorowo. Cieszy też fakt, że w publiczności zobaczyłem zarówno starych wyjadaczy, którzy do muzyki Furii czy Licha niespecjalnie mogą być przekonani, ale na szczęście są otwarci w przeciwieństwie do niektórych zatwardziałych black metalowych głów; jak również młodzież, która pewnie za koszulki z logami Korna czy Gojira na podziemnym black metalowym meetingu byłaby wytykana palcami. Ich z pewnością przyciągnęła do klubu będąca na fali Furia. Dla starszych natomiast z pewnością smaczkiem był koncert wracającego Sacrilegium – a więc dla każdego coś dobrego. To był znakomity wieczór, a ja dawno nie wracałem z koncertu z pakietem 8 czy 9 nowych płyt pod ręką, warto było wybrać się na te występy!
Przybyli, zobaczyli, usłyszeli, wrócili i spisali,
Gabriel „Gonzo” Koleński – Warszawa, Progresja
Bartłomiej „Dino” Musielak – Wrocław, A2 (również fotografie z Wrocławia)
fot. Licho & Furia - Paweł Świtalski