Przed Wami następna wspólna relacja koncertowa Gabriela Koleńskiego i Bartłomieja Musielaka. Po raz kolejny zapraszamy do lektury tekstu, którego formułę nazwaliśmy „relacją korespondencyjną”, czyli z dwóch koncertów w ramach jednej trasy. W przypadku poprzedniej takiej relacji (dostępnej TUTAJ) formuła ta sprawdziła się - tym razem zapraszamy do relacji z koncertów Tides From Nebula, Materia oraz Sunnata, którzy w ramach Knock Out On Tour odwiedzili osiem polskich miast. Mamy dla Was relację z koncertów w Warszawie (Progresja) oraz Poznaniu (Klub U Bazyla).
Wstęp
GK: Czasem to się można naprawdę srogo pomylić. Oczywiście pomyłką absolutnie nie jest słuchanie muzyki, ani tym bardziej chodzenie na koncerty. Nigdy w tych kategoriach nie pomyślałbym o wspólnym koncercie Tides From Nebula, Materii i Sunnaty. Pomyłka jest wtedy kiedy delikatnie spóźniasz się na koncert, ale nie przejmujesz się tym, ponieważ pierwszy gra zespół, na którym trochę mniej Ci zależy, ale gdy podchodzisz pod scenę, okazuje się, że już w najlepsze trwa na niej występ zespołu, który bardzo cenisz i uwielbiasz na żywo. Właśnie wtedy zaczynasz zastanawiać się gdzie popełniłeś błąd.
BM: Ja z kolei błędu nie popełniłem, choć ponownie na koncert dotarłem rzutem na taśmę. W moim przypadku plułbym sobie w brodę gdybym na którykolwiek z tych trzech zespołów się spóźnił – wszystkie lubię niemal po równo, bardzo cenię zarówno w kategoriach gatunkowych, wydawniczych jak i koncertowych. Poza jednym wyjątkiem: to właśnie Sunnatę miałem zobaczyć na żywo po raz pierwszy. Zaopatrzony więc w kompletną dyskografię (cóż, to tylko dwie płyty jak dotychczas) udałem się do Klubu U Bazyla w ten sobotni wieczór, a próg tego dobrze znanego mi lokalu przekroczyłem, kiedy Warszawiacy stali już na scenie. Na szczęście nie wydali z siebie jeszcze ani jednego dźwięku, znaczy to: zdążyłem!
SUNNATA
GK: Spóźniłem się może 8, w porywach 10 minut, a Sunnata już serwowała pierwszorzędną chłostę. Nie będę silił się na sztuczny obiektywizm i kokietował bawieniem się w jakieś kompletnie nieistotne szczegóły. Absolutnie uwielbiam to co robi Sunnata, zarówno na płytach, jak i w szczególności na scenie. Ciężkie, mocarne, walcowate riffy, potężna perkusja, świdrujący bas i zachrypnięty głos wokalisty. Niczego więcej nie potrzeba. Gdyby dodać tej muzyce jakiś zbędnych ozdobników, to tak jakby wyciąć dach w buldożerze i powiedzieć, że teraz będzie sportowym kabrioletem. Na szczęście Warszawiacy rozumieją stylistykę, coraz częściej opisywaną jako „heavy ritual music” i potrafią się w niej odnaleźć. Powyższe określenie jest chyba najlepszym sposobem na opisanie muzyki stołecznego kwartetu, zwłaszcza wrażenia, które robi w kontakcie na żywo. Sunnata nie mizdrzy się do publiczności, wychodzi i robi swoje. Wokalista Szymon Ewertowski zagada czasem, ale ogólnie konferansjerka zespołu jest skromna. Muzycy są zbyt skupieni na spuszczaniu solidnego łomotu, chociaż twórczość zespołu nie jest ultra szybka. Poszczególne utwory raczej snują się miarowo i gniotą wszystko na swojej drodze. Bardziej istotny niż „heavy” zdaje się być przymiotnik „ritual”. Sunnata operuje nie tylko hałasem i niskim (prze)strojeniem gitar, ale też ciszą i spokojem, wytwarzając specyficzną, mroczną atmosferę. Dźwięki czają się, podchodzą do słuchaczy powoli, cichutko i nagle wyskakują z ukrycia i chwytają szponami mocno za gardło. I nie puszczają. Poza katowaniem wspaniałego, drugiego albumu, reprezentowanego przez tytułową „Zoryę”, „Long gone” i obowiązkowy „Beasts of prey” na zakończenie (solówka gitarowa techniką slide – poezja!), Warszawiacy zaprezentowali tego wieczoru również jedną nową kompozycję, nie podając jej tytułu. Premierowy kawałek zawiera wszystko za co uwielbiam Sunnatę: połącznie trochę chropowatych i prawie czystych wokali, dobre riffy, chwytliwą rytmikę i dużo kosmicznego, odjechanego klimatu. Już po koncercie, za pośrednictwem mediów społecznościowych, zespół poinformował, że w styczniu przyszłego roku będzie nagrywał nową płytę. Czekam niecierpliwie! Czy występ w warszawskiej Progresji miał jakąś wadę? Tak, mogłem się nie spóźnić.
BM: Jak już wspomniałem we wstępie – ja się nie spóźniłem. Gotów na koncertowe sunnatowe rozdziewiczenie usadowiłem się w drugim lub trzecim rzędzie pod sceną, lekko z boku, tak by wszystko dobrze widzieć i jeszcze lepiej słyszeć. Panowie z Sunnaty już stali na scenie, choć niestety w dość dużym ścisku. Cóż, takie uroki Klubu U Bazyla, w którym na scenie pierwszeństwo ma perkusja gwiazdy (w tym wypadku TFN). Niemniej nic lepszego w Poznaniu i tak aktualnie nie ma. Dzień później byłem w klubie Pod Minogą i... co tu dużo mówić: Bazyl przy „tym” to jak stadion Wembley przy osiedlowym orliku. Zaznaczam tak ten sceniczny ścisk, ponieważ gdy tylko ze sceny popłynęły pierwsze, walcowate i powolne dźwięki, to moim ciałem zaczęły rządzić rytmiczne spazmy i drgnięcia. Muzykami również i właśnie z powodu tego ścisku chyba musieli się oni nieco stopować ze scenicznym ruchem. Sunnata brzmiała potężnie już od samego początku, mocno i głośno, ale nie za głośno. Doskonale brzmiąca perkusja i bas dopełniane były przez surowe, pełne przesteru i brudu brzmienie gitar. Muzykę tej warszawskiej formacji określiłbym jako stoner/doom metal, czyli coś co można by spokojnie umiejscowić w sąsiedztwie takich tuz gatunku jak Kyuss, Electric Wizards, niektórych nagrań Melvins oraz równie dobrze w okolicach Neurosis, Baroness czy nawet Isis. Wszystkie te znaczące formacje kołatały mi gdzieś w głowie w czasie występu Sunnaty. A kiedy w głowie pojawiają się nazwy wielu kapel, które lubisz i cenisz to wiedz, że coś się dzieje. Albo zwyczajnie koncert jest doskonały! W ramach seta składającego się z utworów z obu płyt usłyszeliśmy m.in. wspomniane przez Gabriela „Long Gone” oraz „Beasts Of Prey” z ubiegłorocznego albumu „Zorya”, a także reprezentujące debiut „Path” i „Orcan”. Do tego dołożyć należy wspomniany, niemający jeszcze tytułu nowy utwór i... to chyba wszystko. Wiem, kompozycje Sunnaty nie należą do najkrótszych, ale cały koncert składał się z zaledwie pięciu utworów, a przynajmniej tyle naliczyłem – jeślim w błędzie to proszę mnie poprawić. Strasznie krótko, tym bardziej kiedy ze sceny niesie się tak przyjemny dla uszu i ciała łomot. No ale taka rola supportów, nie mogą grać ile im się podoba, ramy czasowe są sztywne i Sunnata doskonale swój czas wykorzystała. Mi jest mało i niecierpliwie wypatruję kolejnych koncertów, najlepiej samodzielnych lub w roli headlinera, kiedy Sunnata będzie mogła pokazać się w pełnym wymiarze czasowym.
MATERIA
GK: Mój kontakt z Materią podczas tego koncertu miał charakter dziewiczy. Nie mieliśmy okazji, by wcześniej poznać się bliżej, ale postanowiliśmy spędzić razem wieczór. Jestem tradycjonalistą, dlatego liczyłem na standardowe kino i kolację przy świecach, a tu otrzymałem obuchem w łeb i za nogi ciągną mnie do jaskini. Mówiąc poważnie, nie miałem wcześniej przyjemności z ekipą ze Szczecinka, zatem nie do końca byłem pewien czego się spodziewać. Z drugiej strony, czego można się spodziewać po zespole głęboko osadzonym w core’owo/groove’owo/industrialno-metalowej stylistyce? Chyba tylko całkowitej destrukcji. To co Materia zaprezentowała tego wieczoru w Progresji było okrutnie ciężkie, bardzo techniczne i precyzyjne, ale jak dla mnie też trochę „kwadratowe” i bezduszne. Miałem pewne zastrzeżenia co do dźwięku, ponieważ momentami wszystko potwornie łomotało, choć domyślam się, że taki był cel. Jednak jeśli podwójna stopa powoduje, że czuję wibracje w gardle, to nie jest to zbyt komfortowe. Z drugiej strony, podziwiam perkusistę grupy, że przy dość skromnym zestawie, potrafił poprowadzić bardzo gęste utwory i nadać im odpowiednią fakturę rytmiczną. Muzycy Materii są jak najbardziej uzdolnieni i w ramach metalowej stylistyki posiadają umiejętności, które spokojnie pozwalają na sianie zniszczenia. Konglomerat ultra ciężkich, mechanicznych riffów, opętańczych wrzasków wokalisty i perkusyjnej kanonady robi piorunujące wrażenie na żywo. Panowie są również bardzo zaangażowani w swoją muzykę, ale grają ją raczej na luzie. Widać, że sami bardzo dobrze się przy niej bawią. Wyluzowanie widać zwłaszcza u wokalisty i basisty Michała Piesiaka oraz słychać w jego konferansjerce. Teksty typu „Fajnie, że jesteście, zajebiście, pozdro, hej”, „A może teraz jebniemy sobie fotkę?” wydają się być kierowane raczej do młodzieży. Z kolei dedykacje dla różnych ludzi były zrozumiałe pewnie głównie dla członków zespołu i ich najbliższego otoczenia. Nie mam pojęcia kim są Zwierzak, czy Chomik, Mintaya jednego znam, ale nie wiem czy chodzi o tego samego. Nie mniej, był to udany występ, idealny dla fanów skakania i szaleństw pod sceną. Zachęceni przez lidera Materii co bardziej rzutcy fani ochoczo rozkręcili mały, ale intensywny mosh pit i biegali w kółko. Nie zabrakło również obowiązkowej na koncercie każdego szanującego się metal-core’owego zespołu „ściany śmierci”. Jeśli wszyscy już się wyszaleli i wyskakali, to proponuję trochę ochłonąć i oddać się zadumie i refleksji.
BM: Co do Materii jestem zdecydowanie bardziej doświadczony aniżeli Gabriel. Chłopaków widziałem już na żywo kilkakrotnie, na dużych (dwukrotnie na ich miejscowym MateriaFeście) i małych scenach (choćby w Przybij Piątaka we Wrocławiu). Doskonale wiedziałem jak konkretnego łomotu się spodziewać, w jakich rejonach muzycznych obraca się ekipa ze Szczecinka i dlaczego, kiedy mam niespecjalną ochotę obcować ze skaczącymi spoconymi ludźmi, warto stanąć lekko z tyłu. Usunąłem się więc bardziej w okolice baru, by stamtąd w spokoju posłuchać po raz kolejny materiału z albumów „Case of Noise” oraz „We Are Materia”. Bracia Piesiak i spółka jak zwykle spuścili zgromadzonej w Bazylu publiczności całkiem konkretne, muzyczne lanie. Osobiście uważam, że Materia to aktualnie jeden z najlepszych i najbardziej wartościowych zespołów metalowych w Polsce. Nie tylko dlatego, że ich djent-owa/metal-core’owa muzyka jest całkiem bliska moim upodobaniom. Nie tylko dlatego, że technicznie prezentują się na najwyższym światowym poziomie. I wcale nie dlatego, że o zespole głośno i dużo wszędzie, a z miesiąca na miesiąc ich popularność rośnie. Uwielbiam chłopaków za energię jaką oddają na każdym pojedynczym koncercie, czy to grając dla kilkudziesięciu osób, czy dla paru tysięcy. Energię tę oraz naturalną radość widać i czuć ze sceny, a co więcej błyskawicznie zaczyna się ona udzielać publiczności, tworząc między zespołem i odbiorcami bardzo pozytywną chemię. Materia jak nikt inny potrafi aktualnie rozkręcić metalową potańcówę, zachęcić ludzi do zrobienia „ścianki” czy zakręcić pod sceną nieraz całkiem konkretnym młynem. Ich ciężkie, ale wciąż bardzo chwytliwe i nowoczesne kompozycje potrafią rozruszać niejeden kark, a głów rytmicznie pomachujących do muzyki w Bazylu z każdym kolejnym utworem przybywało. Zaskoczyło mnie dodatkowo (bardzo pozytywnie) dobre brzmienie koncertu. Ostatnich dwóch występów nie wspominam zbyt dobrze: w Szczecinku (MateriaFest ’17) zdawało mi się być zdecydowanie za głośno, natomiast dwa miesiące wcześniej we Wrocławiu (Przybij Piątaka) brzmienie było strasznie hermetyczne, ostre, pozbawione dynamiki i wwiercające się w uszy. Tym razem nie mam żadnych zastrzeżeń – Materia brzmiała doskonale, wyglądała doskonale, bawiła się doskonale i sprawiła również doskonałą frajdę wszystkim zgromadzonym.
TIDES FROM NEBULA
GK: Tides From Nebula zdaje się być niekwestionowanym liderem współczesnej, polskiej sceny post rockowej w jej najbardziej pierwotnym wydaniu. Mam tu na myśli instrumentalne, mocno gitarowe granie, niepozbawione przeróżnych efektów i dodatków dźwiękowych. Warszawski kwartet wypracował takie brzmienie do perfekcji i rozwija je na kolejnych albumach. Kiedyś usłyszałem, że o muzyce nie powinno się mówić, tylko należy jej słuchać. Twórczość Tides From Nebula jest idealnym przykładem potwierdzającym, że to stwierdzenie jest prawdziwe. Bardzo ciężko jest opisać to co dzieje się podczas ich występów. Nawet w wersji studyjnej, muzyka zespołu porywa i wywołuje silne emocje. Niby jest mnóstwo takich kapel, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, a w muzyce instrumentalnej coraz ciężej jest wymyśleć coś nowego, ale naszym wciąż się to udaje, zwłaszcza na żywo potrafią porwać słuchaczy i wprowadzić ich do swojego świata, gdzie wszystko ma swoje miejsce i specyficzne barwy. Oczywiście zespół inteligentnie zestawia to z efektami, przede wszystkim świetlnymi, które pełnią coraz większą rolę podczas ich występów i nadają całości wyjątkowego charakteru. Boję się pytać ile to wszystko może kosztować. Jednak feeria barw i dźwięków idealnie zestawionych ze sobą rekompensuje wszystko i członkowie zespołu na pewno doskonale zdają sobie z tego sprawę. Bardzo dobrze ogląda się też samych muzyków w akcji. Tides From Nebula uchodzi za zespół, który ze względu na mnogość wykorzystywanych efektów i przystawek, częściej gra nogami niż rękoma. Tym razem nie było tego aż tak bardzo widać, muzycy raczej wspierali się klawiszami niż sprzętem zlokalizowanym na podłodze. Najlepsze były momenty kiedy było widać, jak muzyka oddziałuje na poszczególnych członków zespołu. Chodzili po scenie, miotali się, zarzucali gitarami. Niestety nie zawsze tak było. Pamiętam koncert sprzed roku, też w Progresji, kiedy TFN grali chwilowo bez Adama Waleszyńskiego. Wtedy zabrakło tej magii, zespół brzmiał inaczej, jak dla mnie gorzej. Tego wieczoru wszystko wyglądało i brzmiało idealnie, bo o początkowo lekko zlanym przez chwilę dźwięku aż głupio mi w ogóle wspominać. To pokazuje jak ogromną rolę pełni Adam, jego energia, ale też poczucie humoru. Przywitał wszystkich stwierdzeniem „mam nadzieję, że będziecie się dobrze bawić, bo my na pewno będziemy” i było to doskonale widać. Grają dla swojej publiczności, ale też dla siebie. Świadczył o tym również wybór zagranych utworów. Nie zabrakło kawałków z wciąż świeżego, ostatniego krążka „Safehaven”, w tym przebojowego utworu tytułowego, refleksyjnego „Home”, dynamicznego „The Lifter”, czy mojego ulubionego „We Are the Mirror”. Miłym ukłonem w stronę fanów była duża ilość kompozycji z debiutu, do którego pewnie nie tylko ja mam sentyment. Usłyszeliśmy „Sleepmonster”, „Tragedy of Joseph Merrick”, „It takes more than one kind of telescope to see the light”, “When there were no connections” oraz przygotowany specjalnie na tę trasę “Apricot”. Szkoda, że rewelacyjną płytę “Earthshine” reprezentowały tylko dwa utwory, dobrze że były to świetne “These days, glory days” i „Siberia”. Nie żałuję za to, że równie liczną reprezentację miał „Eternal movement”, w postaci singlowego „Only with presence” oraz „Now run”. Żeby dogodzić każdemu, zespół musiałby prawdopodobnie grać w nieskończoność, co nawet przeszło przez myśl Adamowi: „chętnie gralibyśmy bez końca. Nie wiem czy za chwilę byśmy tu nie padli, ale na pewno spróbowalibyśmy”. To otwarte i bardzo pozytywne podejście zespołu było widać również w bardzo sympatycznym podziękowaniu dla pozostałych kapel, które wzięły udział w trasie. Smutną informacją była zapowiedź około dwuletniej przerwy. Cieszy za to, że Tides From Nebula ma powrócić już z nową płytą. A jak zakończył się występ? Adam zszedł do publiczności i przez chwilę grał w kółku, otoczony podekscytowanymi fanami. To chyba najlepsze podsumowanie tego koncertu.
BM: Post rock to muzyka XXI wieku, nie ulega wątpliwości, że właściwie w tych latach na dobre rozkwitła, ukształtowała się i zdobyła popularność. Sukces takich zespołów jak Sigur Rós, Explosions In The Sky, 65daysofstatic, God Is An Astronaut czy Mono spowodował, że na przełomie wieków powstało mnóstwo mniej lub bardziej udanych post-rockowych projektów. Ale prawdziwy boom zaczął się wg mnie gdzieś około 2010 roku. Czy trwa do dzisiaj? Trudno powiedzieć, niemniej nie bez przypadku rozpocząłem akapit o koncercie Tides From Nebula taką małą historyczną retrospekcją. Była to moja już kolejna przygoda z warszawskim kwartetem (choć zdarzyło mi się ich widzieć również jako trio, podczas niedyspozycji jednego z gitarzystów) i muszę przyznać, że każda następna jest coraz lepsza. Na wstępie wymieniłem kilka zespołów, które stanowią trzon gatunku i największych jego przedstawicieli. Po sobotnim koncercie skłaniam się ku stwierdzeniu, że Tides From Nebula dołącza właściwie do tego zacnego grona, tworząc nie tyle polskie środowisko post rocka, ale także wpływając całkiem poważnie na kształt światowej sceny. Aktualnie są moim zdaniem jednym z najlepszych przedstawicieli gatunku, ciągle dążący ku nowemu, ale pozostający wierni post rockowym przykazaniom. Przejawia się to w kolejnych udanych albumach, ale najbardziej widoczne jest właśnie podczas koncertów. Progres jest niesamowity i wyraźnie zauważalny! Z trasy na trasę grupa brzmi lepiej, setlisty są bardziej uporządkowane, bardziej przekrojowe, przybywa świateł, oprawa staje się coraz bardziej profesjonalna, a klimat samego występu niepowtarzalny. Poznański występ był zdecydowanie najlepszym koncertem Tides From Nebula na jakim byłem. Muzycy pełni energii i radości z odbywanej trasy emanowali wręcz nią i zarażali publiczność. Doskonale skrojony program koncertu obejmował utwory obejmujące ramami całą dyskografię, a ustawienie kolejnych numerów balansowało cięższe i lżejsze momenty w idealnych proporcjach. Nie będę tutaj wymieniał utworów, zrobił to Gabriel, a zakładam, że setlisty na trasie się nie zmieniały (choćby z uwagi na skrojone pod „scenariusz” koncertu oświetlenie). Mnie najbardziej urzekły utwory z debiutu, który do dziś pozostaje dla mnie numerem jeden w dyskografii. Ale dopiero na tym koncercie w pełni doceniłem wydźwięk tych kompozycji na żywo, z pełną oprawą świetlną, doskonałym brzmieniem i świetną energią. No cóż, mógłbym tutaj wychwalać pod niebiosa, ale po co zanudzać. To BYŁ najlepszy koncert Tides From Nebula na jakim byłem, nie mam co do niego żadnych zastrzeżeń. No dobra... jedno mam – mógłby potrwać dłużej.
Podsumowanie
GK: Jeśli znowu napiszę, że „wyszedłem z koncertu wyjątkowo usatysfakcjonowany” i „był to niezapomniany wieczór”, to wyjdzie na to, że powtarzam się i cały czas piszę to samo. Tylko jak mam inaczej to opisać, skoro tak właśnie było? Może to staje się „nudne”, ale żeby oddać prawdę, muszę stwierdzić, że był to kolejny doskonały koncert w Progresji w tym miesiącu. Profesjonalnie przygotowany, zarówno przez klub, organizatorów, jak i same zespoły. Podstawową siłą był zróżnicowany skład kapel, każda z innej parafii, ale wszystkie na równie wysokim poziomie. Frekwencja nie była może miażdżąca, mimo bardzo dobrej, piątkowej daty, ale myślę, że główną przyczyną jest tu fakt, że była to część dużej trasy po Polsce, więc publika rozłożyła się na różne miasta. Jeśli Tides From Nebula rzeczywiście zniknie na dwa lata, będziemy tęsknić, ale jeśli wrócą z albumem przynajmniej tak dobrym jak ostatni i przede wszystkim tak samo powalającymi występami, to będzie warto czekać.
BM: Potwierdzam powyższe: w Poznaniu również padły słowa o dwuletniej przerwie w koncertowaniu ze strony Tides From Nebula. Jest to więc chyba zaplanowane, zresztą nie dziwię się – po tak intensywnej promocji ostatniego albumu chłopakom należy się dłuższy odpoczynek, relaks i możliwość skupienia się na rzeczach nowych i przyszłych. Trzymam kciuki i czekam na powrót w równie dobrej, ale nawet lepszej formie. A co do koncertu to pomimo świetnego występu TFN moim faworytem i odkryciem wieczoru została Sunnata. Ich pełna psychodelicznego klimatu, brudna i sprawiająca wrażenie, że między zębami zaczyna zgrzytać pustynny piasek muzyka to zwyczajnie miód na uszy. Przynajmniej te moje, bo wiadomo – o gustach się nie dyskutuje. A Materia? Materia jak zwykle: wyszła, skopała dupska, podziękowała i ruszyła w tany z publicznością. To są dopiero pozytywnie zakręceni goście, oby więcej takich na tym naszym muzycznym grajdołku. I oby więcej tak doskonale skrojonych i zaplanowanych tras koncertowych!
___
Przybyli, zobaczyli, usłyszeli, wrócili i spisali,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Bartłomiej „Dino” Musielak (również foto)