Pisanie o koncertach organizowanych w poniedziałki z zaskoczeniem przestało mieć sens dawno temu, od kiedy różne wydarzenia w Warszawie odbywają się we wszystkie dni tygodnia, jest ich po prostu za dużo by upchnąć wszystko w weekendy. Fakt, że wyjątkowo się nie spóźniłem, głównie dlatego, że koncert rozpoczynał się dość późno, również wolałbym przemilczeć. To o czym ja będę pisał? O muzyce. I o laserach. Dużo laserów.
Występ Ulver w warszawskiej Progresji, jeden z trzech na polskim odcinku trasy, przyciągnął do klubu naprawdę sporą publiczność. Koncert nie był wyprzedany, ale z tego co widziałem, myślę, że niewiele brakowało. Nie spóźniłem się, ale byłem późno, ponieważ nie spodziewałem się jakichkolwiek tłumów ani kolejek. Było jedno i drugie. Nie mniej, w okolicach sceny znalazłem się kilka minut przed rozpoczęciem występu pierwszego wykonawcy. Stian Westerhus, któremu powierzono zadanie rozgrzania publiczności przed główną gwiazdą wieczoru, to norweski gitarzysta jazzowy, który nie stroni od eksperymentów, co było słychać. Ostatnio Stian wystąpił gościnnie na najnowszym albumie Ulver, na którym gra w dwóch pierwszych utworach. Jego twórczość solowa kompletnie nie jest mi znana, nie będę więc czarował, że lubię wszystkie jego albumy i czasem chodzę z nim na piwo. Jestem pewien, że gdyby nie jego współpraca i wspólne występy z Ulver, nigdy nie usłyszałbym o nim. To co zaprezentował na scenie tego wieczoru było… W takich chwilach przypomina mi się jeden z moich profesorów ze studiów, który smak kuchni japońskiej określił jako „interesting”. Taki był mniej więcej ten występ. Stian stał samotnie na scenie, na której panowała nastrojowa ciemność przełamywana od czasu do czasu światłami o bardzo intensywnych barwach, co było ciekawym zabiegiem wizualnym. Muzyka Westerhusa jest trudna do zaklasyfikowania i właściwie trudna również w każdym innym kontekście. Artysta grał tylko około pół godziny, ale w tym czasie zaprezentował kilka miniatur, które różniły się stylistycznie. Zaczął od długich dźwięków kojarzących się ze stylistyką drone, ale grał na gitarze również w bardziej tradycyjny sposób, zwłaszcza w tych spokojniejszych, bardziej refleksyjnych utworach, które osobiście kojarzyły mi się z Sigur Rós. Z kolei kiedy odjeżdżał, grał solówki, które składały się niemal wyłącznie ze sprzężeń lub posługiwał się smyczkiem. Nie on pierwszy, pewnie nie ostatni. Swój sposób śpiewania Stian również dostosowywał do stylu poszczególnych utworów. W tych melancholijnych raczył nas bardzo wysoką tonacją, która powodowała, że moje myśli ponownie wędrowały w stronę słynnych Islandczyków. W mocniejszych partiach śpiew wokalisty stawał się bardziej zachrypnięty, szorstki. Jakkolwiek dziwne by to nie było, w krótkim występie Stiana Westerhusa było coś pierwotnego, surowego i intymnego. Jeden facet z gitarą w rękach wypruwa sobie żyły na scenie i gra od serca. Nie każdy to zrozumie, ale pewnie czasem każdy tego potrzebuje.
Najnowsza płyta Ulver “The Assassination of Julius Caesar”, żartobliwie nazywana “najlepszą płytą Depeche Mode od 10 lat”, zrobiła w tym roku niemałą furorę i pewnie zrobi spore zamieszanie w powoli zbliżających się muzycznych podsumowaniach roku. Sięgnięcie do wciąż modnych stylistyk z lat 80-tych, przede wszystkim do synth-popu i new romantic i podanie ich w świeży i przebojowy sposób zelektryzowało zarówno starych wyjadaczy, jak i względną młodzież. I obie te grupy było widać na warszawskim koncercie. Obecna trasa norweskich eksperymentatorów skupia się na najnowszym dokonaniu grupy Kristoffera Rygga i jest mu całkowicie podporządkowana. Odegranie albumu w całości raczej nikogo nie dziwi, ale zespół postarał się o bogatą oprawę wizualną, która uzupełniała to co działo się na scenie. Ekran powieszony za sceną jest niczym nowym, wyświetlane na nim wizualizacje również, choć przyznaję, że te które towarzyszyły poszczególnym kompozycjom były bardzo trafne i dobrze dopasowane, zarówno do klimatu lat 80-tych, jak i tekstów utworów. Jednak największą furorę robiły te wszystkie światła i lasery, których nie powstydziłby się zarówno porządny klub techno (zakładając, że coś takiego istnieje), jak i widowiska w rodzaju The Australian Pink Floyd Show, z którym kojarzą mi się zielone wiązki i długie smugi, które wyglądają jak chmura zawieszona na powierzchni kolorowego światła. Być może to ma jakąś fachową nazwę, ale że ja na laserach znam się gorzej niż przysłowiowa kura na pieprzu, to niestety lepiej tego nie wytłumaczę. Efekty wizualne podczas całego występu były bardzo widowiskowe i profesjonalnie przygotowane. Do tego kolorowego obrazka nie do końca pasował mi sam lider zespołu, Kristoffer Rygg, który wyglądał tak samo jak zawsze. Wytatuowany twardziel z brodą i kapturem na głowie trochę gryzie się z ideą imprezy w starym stylu. To, że przez cały występ jego gra na instrumentach ograniczała się do walenia pałkami w elektroniczne bębny również było nieco kuriozalne, ale z drugiej strony na czym ten facet ma grać przy takiej muzyce. Za to materiałem na osobną historię jest jego śpiew. Nawet słuchając najnowszej płyty Ulver, nie miałem pojęcia jak dobrym wokalistą jest Rygg. Krystalicznie czysty, mocny głos przeszywał i górował nad ciężkim, zbasowanym brzmieniem. Nogawki drżały, jak podczas ostatniego występu Thaw, na szczęście gardło dużo mniej niż na koncercie Materii kilka dni wcześniej. Ogólnie do udźwiękowienia koncertu nie mam pretensji, w końcu porządne techno to nie rurki z kremem! Oczywiście celowo przesadzam, utwory z “The Assassination of Julius Caesar” nie mają niczego wspólnego z typową muzyką klubową, ale atmosfera panująca podczas występu Ulver skłaniała raczej do tańca niż do pełnego aprobaty kiwania głową. Nie ma w tym niczego złego, ale próbuję oddać klimat tego koncertu. Jeśli chodzi o dobór utworów, zespół postawił na same nowości. Usłyszeliśmy w całości nowy album oraz wydane również w tym roku EP „Sic Transit Gloria Mundi” wymieszane ze sobą. Wszystkie nowe kawałki bardzo dobrze brzmią na żywo, idealnie pasują do koncertowego żywiołu i rozruszają nawet największego ponuraka. Nie przekonało mnie tylko niemiłosiernie wydłużone „Coming home”, które zespół zagrał na zakończenie właściwej części występu. Rozumiem, że chodziło o trans, ale dla mnie ostatnie kilka minut było uciążliwe i trochę nudne. Nie byłem zachwycony również wykonanym na bis „The Power of Love” z repertuaru Frankie Goes to Hollywood, choć uważam, że wersja Ulver i tak jest ciekawsza od oryginału. Wydaje mi się, że w przepastnym katalogu przebojów z lat 80-tych można znaleźć atrakcyjniejsze propozycje. I to był niestety koniec koncertu. Szkoda, że ekipa Kristoffera Rygga nie znalazła miejsca na utwory z poprzednich albumów, ale rozumiem, że chodziło o promocję najnowszego materiału.
Pierwszy raz od dawna wyszedłem z klubu z mieszanymi uczuciami. Sporo oczekiwałem po tym koncercie i chyba trochę się przeliczyłem. Oczywiście wszystko było bardzo dobrze przygotowane, nowe utwory na żywo nabierają dodatkowego uroku, nie zabrakło ciekawych efektów. Nie mogłem jednak oprzeć się wrażeniu pewnej przaśności i kuriozalności umieszczenia Ulver w takiej oprawie. Nie wiem jak wyglądały wcześniejsze występy zespołu, ponieważ miałem okazję widzieć ich na żywo po raz pierwszy, więc nie mam porównania, może tak powinno być. Trochę żałuję, że nie widziałem jednego z występów w czasie promocji „Shadows of the Sun”. Wówczas mógł panować nieco inny klimat. Jestem nudziarzem? Być może. Mój lekki niedosyt może wynikać także z tego powodu, że prawdopodobnie był to ostatni koncert, na którym byłem w tym roku. Chciałbym zamknąć rok z hukiem i właściwie wziąłem udział w grubej imprezie, ale chyba nie do końca o to mi chodziło.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński