Moda na odświeżanie lat 80-tych trwa w najlepsze, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Pojawiają się kolejni artyści, którzy inspirują się kapelami sprzed ponad 30 lat oraz wielu już działającym muzykom nagle przypomina się, że oni właściwie słuchają „ejtisów” od „zawsze” i to jest ich największa inspiracja. The Jesus And Mary Chain nie muszą sobie niczego przypominać, bo oni współtworzyli tamtą scenę, a właściwie wiele scen, bo ich muzyka zawsze była bardzo różnorodna (rock, punk, shoegaze, noise, itd.). Wprawdzie zespół wrócił na scenę ponad 10 lat temu, ale dopiero w zeszłym roku wydał pierwszą od powrotu, bardzo dobrą płytę „Damage And Joy”, którą wciąż promuje na koncertach. Tym razem w Warszawie, w klubie Proxima.
Jako przystawkę, tego wieczoru podano stołeczny zespół NOŻE. Na scenę wyszło czterech młodych, ubranych na czarno panów. Gratów mieli tam co niemiara, niestety nieco kapryśnych, co zakończyło się później awarią gitary basowej. Na szczęście, nie miało to większego wpływu na odbiór ich twórczości, a sprzętem, który mieli, posługiwali się rozsądnie, dzięki czemu efekty i przestery wzbogacały brzmienie, ale nie przesłaniały właściwej muzyki (czy oni tam mieli theremin?). Propozycja NOŻY to mieszanka gitarowych eksplozji i melancholijnych wyciszeń, na brytyjską modłę, nabuzowana hormonami i emocjami, z lekką dozą młodzieńczej bezczelności, ale pozbawiona irytującej pretensjonalności. Mimo młodego wieku, zespół brzmi bardzo dojrzale. Widać, że panowie, przynajmniej póki co, wiedzą co chcą grać i w jaki sposób. Nad hałaśliwą, energetyczną muzyką góruje mocny głos charyzmatycznego, śpiewającego basisty, obdarzonego bardzo ciekawą barwą i zdolnością interpretacji (oj, kobiece serca i nogi muszą mięknąć). Dodatkową zaletą są polskie teksty, niestety nie zawsze dobrze słyszalne w koncertowym żywiole. Z zapowiedzi wokalisty udało mi się zanotować, że zespół grał między innymi „Gniew” (jest teledysk na YT), dotyczące trudnej miłości „Szkło”, „Czarny kwadrat” oraz „Złe wychowanie”. Takie zespoły powinny być promowane w polskich mediach.
Bracia Jim i William Reid, wraz z muzykami towarzyszącymi, wyszli na scenę jeszcze przed 21 (koncert dość wcześnie się zaczął i skończył). Wówczas frekwencja w klubie była dużo lepsza niż na początku (NOŻE oglądała przerażająco mała garstka ludzi), ale o tłumach nie było mowy. Za to ciekawy był przekrój wiekowy publiczności, od bardzo młodych ludzi, którzy prawdopodobnie odkryli muzykę zespołu niedawno, po osoby w okolicach pięćdziesiątki, które miały możliwość słuchania kolejnych płyt The Jesus And Mary Chain na bieżąco lub z małym opóźnieniem, biorąc pod uwagę realia tamtych czasów w Polsce.
Szkoci rozpoczęli, jak to zwykle bywa, od pierwszego utworu z najnowszej płyty, zatem „Amputation” z „Damage And Joy”. Z tego albumu usłyszeliśmy również „Black and Blues”, „Mood Rider”, „All Things Pass” i “War On Piece”. Nowe utwory bardzo dobrze brzmią na żywo i nie ustępują w niczym klasycznym kompozycjom. Choć ogólnie brzmienie to dość drażliwa kwestia przy takiej muzyce. Z jednej strony musi być żywioł, energia, moc i hałas i dokładnie tak było, z drugiej łatwo jest z tym przesadzić, wychodząc z założenia, że tak powinno być. I tak też trochę było. Świdrujący jazgot nieustannie kąsał uszy, z czego podczas samego koncertu nie zdawałem sobie sprawy, ale odczuwałem to boleśnie przez cały następny dzień. W pewnym sensie jest to wpisane w taką stylistykę, dlatego absolutnie nie mam pretensji. Możliwość poszalenia przy takich kawałkach jak „Head On”, „Blues From a Gun”, „Between Planets”, „Teenage Lust”, czy „Reverence” jest bezcenna.
Obawiałem się trochę o kondycję zespołu, z naciskiem na wokalistę Jima Reida. Początkowo Jim rzeczywiście był raczej powściągliwy i zdystansowany, ale rozkręcił się po kilku utworach i odezwał się w nim dawny rock’n’rollowy żywioł. Inna sprawa, że był jedynym aktywnym na scenie członkiem zespołu, pozostali stali schowani w cieniu. Muzycy mieli zresztą idealne do tego warunki, ponieważ na scenie było bardzo ciemno i mgliście, tak jakby zespół chciał się poczuć, jakby nigdy nie opuścił szkockich mokradeł.
Wracając do występu, w koncertowej setliście nie zabrakło również spokojniejszych, bardziej nastrojowych utworów, takich jak pięknego „April Skies”, „Cherry Came Too”, „Darklands”, którego się nie spodziewałem, przebojowego „Halfway to Crazy”, czy entuzjastycznie przyjętego „Some Candy Talking”, choć w tym ostatnim przypadku zespół trochę rozjechał końcówkę. Bis był dość długi i podobnie przekrojowy jak cały występ, a obejmował: „Just Like Honey”, „Cracking Up”, „In a Hole”, „War on Peace”, „Sidewalking” i „I Hate Rock 'n' Roll”. Jim kilkukrotnie dziękował publiczności (za każdym razem prosząc kogoś spod sceny, żeby przypomniał jak się mówi po polsku „dziękuję”) oraz wyraził radość z obecności w naszym kraju (bez większego entuzjazmu, ale to już kwestia jego osobowości).
I tak wieczór dość szybko dobiegł końca. Po jedynym polskim koncercie zespołu podczas tej trasy spodziewałem się większej frekwencji. Jednak ci, którzy przybyli, otrzymali porządny koncert zasłużonego dla sceny alternatywnej zespołu, który wciąż ma wiele do powiedzenia, co pokazał na nowym albumie. Czekamy na kolejne płyty i kolejne koncerty.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński