Czerwiec rozpoczął się wybitnie progresywnie! Pierwsza część naszych czerwcowych relacji to występ jednego z najwybitniejszych zespołów rockowych z lat 70. W sobotę 2. czerwca w Progresji wystąpił brytyjski Camel.
Podczas koncertu nie obyło się bez zaskoczeń. Pierwszym była gigantyczna kolejka przed wejściem do klubu. Nie mam pretensji, ponieważ sam przybyłem na miejsce późno, a duże zainteresowanie muzyką progresywną mnie wyłącznie cieszy. Niestety w takich sytuacjach (niemal wyprzedany koncert i wysoka temperatura na zewnątrz) wentylacja Progresji, mówiąc delikatnie, nie wyrabia, przez co w klubie panuje atmosfera jak w saunie. I to właściwie jedyny mankament tego wieczoru. A poza tym było idealnie? Właściwie tak.
Plan występu Camel był znany dużo wcześniej i rygorystycznie przestrzegany przez zespół. Pierwsza część to odegrany w całości genialny album „Moonmadness”. Słynny materiał zabrzmiał znakomicie, mimo że wykonania poszczególnych kompozycji nie były idealnie zgodne z oryginałem, ale to chyba nie powinno nikogo dziwić, zwłaszcza biorąc pod uwagę liczne zmiany składu na przestrzeni lat. Za to zdaje się nie zmieniać kondycja najstarszych członków Camel. Andrew Latimer jest prawdopodobnie jakimś wybrykiem natury. Człowiek, który ma na swoim zdrowotnym koncie tyle chorób, problemów, wypadków i operacji, teoretycznie nie ma prawa tak dobrze funkcjonować. Sam muzyk żartobliwie skomentował swoje zdrowie oraz fakt, że grał na siedząco: „Widzicie, że siedzę i pewnie myślicie, że po prostu już się starzeję. Cóż, rzeczywiście trochę się starzeję, ale miałem też wypadki w Japonii, Turcji i Izraelu.” Muzyk jest obecnie w bardzo dobrej formie, aż trudno uwierzyć, że trochę ponad dwa tygodnie temu skończył 69 lat. Gra Latimera na gitarze i flecie wciąż olśniewa i zapiera dech w piersiach. Oczywiście, czym byłby Camel bez pozostałych muzyków. Colin Bass swoją osobowością i charyzmą mógłby obdzielić co najmniej kilkadziesiąt innych zespołów, samo patrzenie na niego wywołuje uśmiech. Zjawiskowy okazał się również niewidomy klawiszowiec Pete Jones. Początkowo wstrzymałem oddech, gdy Pete śpiewał „Air Born”, ponieważ jego wykonanie było co najmniej dalekie od ideału. Jednak z każdym następnym utworem radził sobie bardzo dobrze, a gdy w drugiej części koncertu, podczas „Rajaz” nagle wstał z saksofonem i zagrał długą i skomplikowaną partię solową, przez salę przetoczył się huk opadających na podłogę szczęk. A właśnie, druga połowa koncertu.
Po przerwie muzycy powrócili, by zagrać wybrane utwory z pozostałych albumów z bogatej dyskografii zespołu. To był pierwszy występ Camel, jaki miałem przyjemność oglądać, więc nie wiem co panowie wybierali do tej pory, ale miałem wrażenie, że ten zestaw nie był oczywisty. Zaskoczył mnie duży udział konceptualnego albumu „Dust and Dreams”. I choć granie wyrwanych z kontekstu kompozycji wydaje się kontrowersyjne, ich piękno pozwalało wybaczyć każdy, nawet najbardziej karkołomny pomysł muzyków, a bluesowy „Mother Road” porwał publiczność do zabawy. Momentem, który na pewno zapamiętam na długo, było poruszające wykonanie „Ice”. Ten instrumentalny utwór to przede wszystkim długa, rozrywająca solówka gitarowa Andrew Latimera, która trafia lodową strzałą prosto w serce. Osobiście cieszę się również z wykonania „Long Goodbyes”, które zabrzmiało ciepło i wzruszająco.
Ciekaw jestem czy ktokolwiek spodziewał się co czeka nas na bis (dodam, że nie sprawdzałem tego wcześniej). Podejrzewałem, że zespół wykona któryś z utworów z płyty „Mirage”, pewnie „Freefall”. W życiu nie pomyślałbym, że muzycy zagrają całe „Lady Fantasy”. Nie da się właściwie opisać wszystkich emocji, które towarzyszyły podczas końcówki występu. Mieszanka ogromnej radości, wdzięczności i podziwu to tylko naiwna próba opisania tego co czułem.
Jestem przekonany, że nie byłem w swoich uczuciach osamotniony. Licznie zgromadzona publiczność witała każdy utwór wrzawą i gromkimi brawami. Polacy kochają Camel i potrafią to pokazać. Andrew Latimer również sprawiał wrażenie szczerze wzruszonego gorącym przyjęciem i żywiołowymi reakcjami zgromadzonych tego wieczoru fanów. Nic dziwnego, koncert został przygotowany i odegrany na najwyższym poziomie, zarówno pod względem technicznym, jak i wykonawczym. Przede wszystkim było widać, że te dźwięki pochodzą z pasji grania, a nie chęci dorobienia sobie do emerytury, o której i tak muzycy raczej nie myślą. Nie mogą. Nie pozwolimy im.
Wyjście z klubu po zakończeniu koncertu pozwoliło zaczerpnąć świeżego powietrza, ale jeszcze długo nie mogłem ochłonąć. Niezmiernie cieszę się, że takie zespoły jak Camel wciąż grają i pozwalają delektować się wyborną muzyką na najwyższym poziomie. Oby jak najdłużej, czego sobie i wszystkim życzę.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Setlista:
1. Moonmadness – album w całości
2. Uneven Song
3. Hymn to Her
4. Rose of Sharon
5. Coming of Age
6. Rajaz
7. Ice
8. Mother Road
9. Hopeless Anger
10. Long Goodbyes
11. Lady Fantasy (na bis)