Późno zabrałem się za napisanie tej relacji, chyba najdłużej zajęła mi ze wszystkich jakie dotychczas napisałem. Powodów było kilka - największym oczywiście brak czasu (również z powodu innych wyjazdów koncertowych), ale drugim ważnym powodem był tzw. "brak języka w gębie". Sam nie wiedziałem co i jak chcę w tej relacji napisać. Bo przecież koncert Meshuggah był dla mnie zawsze marzeniem, które właśnie się spełnioło... a jednak - wyszedłem z sali krakowskiego Kwadratu tuż przed bisami.
Postanowiłem więc, że relację moją napiszę możliwie rzetelnie i bardziej w sposób kronikarski niż fanowski. Aczkolwiek trudno oczywiście uniknąć podejścia fana, w szczególności kiedy na dany koncert czeka się kilka lat. I nie bądźcie przestraszeni, wcale nie chcę za chwilę napisać, że koncertem szwedzkich pionierów djentu się zawiodłem, nic z tych rzeczy. Ale przejdźmy wreszcie do konkretów.
Jako gość specjalny na obu koncertach Meshuggah w Polsce wystąpili weterani polskiej sceny death metalowej, czyli Decapitated. Trudno było o bardziej naturalny support dla Szwedów. Dekapy od lat ciągną ku górze prezentując wcześniej bardzo techniczną odsłonę śmiertelnego metalu, a ostatnio nieco mniej skomplikowaną, ale bardziej przebojową i charakteryzującą się znakomitym groove. Progresowi kapeli nie zaszkodziły również nieprzyjemne przygody za Oceanem, o których pewnie każdy słyszał, więc tego wątku ciągnął nie będę. Przed krakowskim koncertem dane mi było Decapitated zobaczyć kilka razy, ostatnio - w Poznaniu, w maju. Więc przerwy wielkiej nie miałem. Właściwie to przez ten poznański koncert poczułem się trochę w Krakowie jak na powtórce z rozrywki. Set Dekapów nie odbiegał znacząco od tego co pokazali w Poznaniu. I trudno się dziwić, grupa skupia się na promocji ich najnowszego albumu "Anticult", więc w secie nie zabrakło takich utworów jak "Earth Scar", "Never", "Deathvaluation", "Amen" czy oczywiście przebojowego "Kill The Cult". Kompozycje te na żywo wypadają znakomicie. Chwytliwe riffy wyrzeźbione przez Vogga oraz charyzmatyczny i pełen mocy wokal Rasty potrafią rozbujać chyba każdą metalową publiczność.
Nie gorzej na tle nowych kompozycji wypadają nieco starsze "Blood Mantra", "The Blasphemous Psalm to the Dummy God Creation" czy "Nest" - wszystkie z poprzedniego krążka grupy. Oczywiście te albumy nie różnią się wielce stylistycznie, więc utwory koncertowo pasują do siebie idealnie, ale w secie znalazło się też miejsce na "Post(?) Organic" i "Day 69", oba z albumu "Organic Hallucinosis" (rok 2006). Wybrzmiał oczywiście też sztandarowy "Spheres Of Madness" z klasycznego już albumu "Nihility" z 2002 roku. Starsze kompozycje doskonale wkomponowały się we współcześniejsze brzmienie zespołu i zarazem były pewnego rodzaju ukłonem w kierunku fanów Meshuggah. W końcu wspomniany "Post(?) Organic" to nie lada gratka dla fanów technicznego metalowego naparzania. Decapitated można spokojnie stawiac na równi z Behemoth czy Vader jeśli chodzi o znaczenie dla polskiej sceny metalowej oraz rozpoznawalność na świecie. Dowodzi tego na koncertach, które są porywające, energetyczne, pełne mocy, świetnego oświetlenia i niemal zawsze doskonale brzmiące. I taki właśnie był koncert w Krakowie.
Po kilkudziesięciu minutach na scenie zameldowali się gwiazdorzy tego wieczoru - Szwedzi z Meshuggah. Zespół-legenda, twórca bardzo popularnego współcześnie podgatunku muzyki metalowej - djentu. Zespół, którego gra inspiruje wielu muzyków z dużo bardziej znanych zespołów, których wymieniał tutaj nie będę, ale z pewnością spokojnie znajdziecie ich nazwiska w Internecie. Wejściu Szwedów na scenę towarzyszyły dźwięki intro, które kilkadziesiąt sekund trwało, ale doskonale budowalo napięcie i szybko przeistoczyło się w walcujące publiczność "Clockworks". Po nim kolejny walec - "Born In Dissonance", oba z najnowszego albumu grupy "The Violent Sleep Of Reason". Reprezentacja ostatniego albumu szybko ustąpiła zaś "kolosowi", czyli m.in. "Do Not Look Down" czy "The Hurt That Finds You First" z poprzedniego krążka "Koloss". Jeszcze ciekawiej zrobiło się za sprawą utworu "Rational Gaze", czyli powrotu do odleglejszych w czasie wydawnictw, w tym wypadku "Nothing" z 2002 roku. Najlepiej jednak moim zdaniem wypadły utwory z uwielbianego przeze mnie (więc pewnie dlatego) "obZen", a usłyszeliśmy tego wieczora całkiem pokaźną reprezentację w postaci "Lethargica", "Pravus" czy oczywiście hitowego "Bleed". Gdzieś pomiędzy pamiętam jeszcze tytułowy kawałek z najnowszego albumu oraz "Nostrum", a na bis, na którym stałem już w holu Kwadratu, Szwedzi zagrali nieśmiertelne "Straws Pulled At Random" oraz "Demiurge", które od momentu wydania "Kolossa" chyba jest stałym punktem programu i niemal zawsze utworem na bis.
Napisałem, że na koniec stałem już w holu klubu Kwadrat, wypada więc napisać dlaczego tak się stało. Po pierwsze temperatura w sali rosła z minuty na minutę. Kwadrat nie jest wielkim klubem, doskonałą wentylacją i klimatyzacją też nie grzeszy, a Meshuggah z kolei to zespół, który niemal połowę publiczności wprawia w transowy ruch i sprawia, że grzeją oni nieco bardziej niż zwykle. Było więc duszno, gorąco i przez to nie do końca komfortowo, w szczególności dla osoby, która chciała skupić się na muzyce. Żaden to oczywiście minus dla zespołu, także nie dla organizatora, po prostu niedogodność, którą warto wspomnieć. Innym powodem, dla którego postanowiłem posłuchać końcówki koncertu zza głównej sali byli napierający na tył ludzie. Nie wiem czy zjawisko to miało miejsce wszędzie, ale stojąc pod konsoletą czułem, że napór ludzi na tył jest coraz większy. Domyślam się, że "kocioł" pod sceną rósł i przez to niekórzy ludzie się cofali, natomiast niespecjalnie lubię kiedy nie mogę nawet podnieść rąk po utworze by poklaskać. Ostatnim i chyba najpoważniejszym powodem był fakt, że miałem pewne dziwne wrażenie w stosunku do występu Meshuggah. Nie to, żebym był zawiedziony, ale czegoś mi zabrakło - czegoś, na co czekałem i jak sobie wyobrażałem właśnie ich koncerty. Zespół walił ze sceny światłami, grzmiał potężnymi riffami, łamał rytm i melodie, wokalista dawał z siebie wszystko i pewnie nieraz wywrócił oczyma tak, że tylko białka gałek były widoczne. Ale to wciąż było mi trochę mało, brakowało jakiegoś specjalnego pierwiastka, który dałby mi choć trochę poczucie koncertowej euforii. Poczułem się jak dzieciak, który uwielbia matematykę i rozwiązywanie zadań z algebry, ale który musi ich codziennie rozwiązywać setki. Przy którymś z kolei, może po kilkunastu czy kilkudziesięciu zadaniach przychodzi taki moment, że zastanawiamy się "Cholera, kocham to, ale coś bym porobił innego". Znudzenie? Tak bym tego nie nazwał. Zmęczenie? Też nie. Może po prostu za dużo, za długo, za dobrze i w zbyt mocnej dawce...?
Do dziś nie znalazłem odpowiedz na te pytania. Po prostu musiałem po "Bleed" wyjść, odetchnąć, posłuchać z oddali i na spokojnie. Koncert mi się bardzo podobał, zarówno Decapitated jak i Meshuggah, ale czegoś niesprecyzowanego mi zabrakło. Może kontaktu z publicznością? Tym Szwedzi nie grzeszą, poza kilkoma zdawkowymi podziękowaniami ze strony Jensa Kidmana niewiele usłyszeliśmy. A może zabrakło mi Fredrika Thordendala, głównodowodzącego gitarzysty, który aktualnie jest chyba na czymś, co można nazwać "urlopem"? Niemniej poza moim dziwnym, poschizowanym odczuciem, które kazało mi się trochę wycofać koncert uważam za bardzo udany. Z pewnością spróbuję jeszcze jednego podejścia do Meshuggah na żywo i może teraz dam się ponieść sile muzyki, a nie będę zimnym okiem i pilnym uchem z daleka próbował oceniać, analizować, zapamiętywać. Może po prostu powinienem pójść w kocioł i wypocić te dziwne przemyślenia.