Marzenia się spełniają - tak prawi popularna fraza. Ale czasami żeby marzenia się spełniły trzeba im trochę pomóc, w szczególności kiedy nadarza się ku temu niemal niepowtarzalna okazja. Taką okazją był koncert A Perfect Circle w Berlinie. Koncert zespołu, który kazał na siebie czekać wiele lat, który wybitnie rzadko koncertował w Europie, którego powrotu nie spodziewali się nawet niektórzy zagorzali fani. A jednak, APC wróciło i to w jakiej formie!
Mamy bilety - jedziemy!
Zacznę od początku. Bilety na berliński koncert rozeszły się jak świeże bułeczki. O wyjeździe zdecydowałem tuż po ogłoszeniu tego występu, ale na bilety się nie załapałem. Nie będę się tłumaczył z gapiostwa, po prostu kiedy chciałem bilet nabyć okazało się, że dawno ich już nie ma. Zaczęły się żmudne poszukiwania, niektóre oferty oczywiście miały kosmiczne ceny, a zdaje się rynek odsprzedaży biletów w Niemczech ma się dobrze. Ale udało się - bilety dla mnie i dziewczyny znalazły się w Poznaniu, odkupione w regularnej cenie od gitarzysty pewnego lokalnego zespołu, którego serdecznie pozdrawiam. Mamy bilety - jedziemy!
Wypad do Berlina zaplanowany został w dość wariacki sposób. Jedziemy w obie strony pociągiem, do stolicy Niemiec startujemy przed 10 rano i jesteśmy na miejscu coś koło 13, natomiast wracamy pierwszym porannym pociągiem, tj. o 6:30 rano następnego dnia. Podróż bez noclegu, przewaletowanie całej nocy na olbrzymim, nowym dworcu berlińskim nie było wcale takie trudne, bo okazało się, że jest tak całonocny McDonald's, w którym można się nawet było zdrzemnąć. Pozostawiając jednak na boku moje wrażenia z pierwszej wizyty w Berlinie przechodzę od razu do koncertu A Perfect Circle.
W "Cytadeli" stawiliśmy się niemal równo z godziną rozpoczęcia wpuszczania na koncert. Plecak zostawiny w depozycie (pochwała dla organizatorów - 4 Euro to całkiem rozsądna cena za możliwość zostawienia gratów!), miejsce w kolejce i... wchodzimy. Wszystko poszło sprawnie, jak to pewnie zwykle u naszych zachodnich sąsiadów. Najpierw krótkie rozeznanie po terenie imprezy, jakieś szybkie jedzonko oraz piwo. To oczywiście dla widzów z Polski nie najtańsza rzecz (jedzenie od 4-5 Euro w górę, piwo 0,4l około 3,5-4 Euro). Ale pozwoliło to w zupełności napełnić i napoić zgłodniałe po całym dniu zwiedzania brzuszki. Pozostało oczekiwać koncertu. Niestety tutaj nie bardzo wiem czy występ się opóźnił... Niby wszystko miało zacząć się o 19:00, ale z powodu obsuwy pojawiły się wśród publiczności (w której znalazło się sporo Polaków) głosy, że całość miała się zacząć o 19:30. Koniec końców pierwsze dźwięki popłynęły ze sceny około 19:45, ale już pierwsze nuty pozwoliły zapomnieć o tej obsuwie i pozwolić umysłowi rozkoszować się tylko i wyłącznie tym co dzieje się na scenie.
Spokojne rozpoczęcie
Na początku na niej zameldowali się perkusista Jeff Friedl oraz występujący w roli zastępstwa Greg Edwards (z zespołu Failure; zastępował on Jamesa Iha, który nie mógł brać udziału w europejskiej części trasy). Sekundę później na swoim podeście pokazał się Maynard James Keenan - osoba, dla której znaczna część publiczności przybyła, w szczególności ta w koszulkach Tool. Wyglądał, jak zwykle w przypadku koncertów APC, dość szalenie: niebieski i obcisły garnitur, do tego pomazana czarną farbą wokół oczu twarz i oczywiście peruka, którą Maynard zdecydował zawsze mieć kiedy występuje w tej formacji (peruka sama w sobie, jej rodzaj zmieniał się na przestrzeni lat, ale Maynard nigdy nie wystepował z APC "soute", czyli w jego przypadku na łyso). Zespół zaczął spokojnie od tytułowego utworu z najnoszego albumu, tj. "Eat The Elephant". Tak spokojna ballada nie jest typowym początkiem koncertu, ale tutaj sprawdziła się znakomicie. Pozwoliła na wprowadzenie publiczności w nieco nostalgiczny klimat, a technikom, którzy krzątali sie przed koncertem po scenie bardzo dużo i chyba mieli jakieś problemy techniczne (bodaj powód obsuwy), pozwoliły poprawić jeszcze pewne rzeczy w brzmieniu całości. Ponadto utwór z czasem wprowadza linię basu oraz drugich klawiszy i gitary, dzięki temu płynnie na scenie mogli się zameldować Matt McJunkins (bas) oraz drugi najważniejszy członek i zarazem założyciel APC - Billy Howerdel. Kiedy już mieliśmy cały skład na scenie mogła zacząć się prawdziwa magia. Najpierw "Disillusioned", czyli kolejny utwór z najnowszego albumu, który w wersji koncertowej brzmi troszkę mocniej i bardziej dobitnie.
Już na trzecim utworze zespół powrócił do swojej legendarnej już debiutanckiej płyty "Mer De Noms" i zaprezentował "The Hollow". Rozgrzany już zespół mógł się już teraz dość konkretnie poruszać po scenie, a prym w tym wiedli McJunkins oraz Howerdel, którzy byli na froncie. Pozostała trójka ustawiona była na okrągłych podestach, które stanowiły też element scenografii - były zarazem ekranami ledowymi do animacji oraz dodatkowymi miejscami z oświetleniem. Zespół postanowił nieco pożonglować utworami z różnych płyt i kolejne usłyszeliśmy piękne "Week And Powerless" z "Thirteenth Step". Kiedy zrobiło się troszkę bardziej nostalgicznie za sprawą tych dwóch utworów, grupa postanowiła rozrzedzić nieco atmosferę i zagrała jeden z najweselszych utworów w swoim katalogu, czyli "So Long, And Thanks For All The Fish". Rozruszała się też nieco publiczność, z której co refren dało się słyszeć wtórujące Maynardowi "hip hip hooray!". Szybko jednak zrobiło się znów gęściej, mroczniej i bardziej klimatycznie, a to za sprawą pochodzącego z debiutu duetu "Rose" oraz "Thomas". Mocarne riffy Howerdela i potężna sekcja grzmiały ze sceny i sprawiały to przyjemne uczucie drżenia gdzieś w okolicach brzucha. Było dość głośno, ale nie przesadnie, stopery w uszach kompletnie zbędne. Zresztą "Thomas" to utwór tak zmienny i posiadający tak cichsze, jak i głośniejsze fragmenty wymaga doskonałego brzmienia.
Magia trwa
Przyszedł czas na pierwszy cover tego wieczora. Z repertuaru Depeche Mode zabrzmiał "People Are People", ale oczywiście w wersji znanej z albumu A Perfect Circle "eMotive", czyli... zupełnie inaczej niż oryginał. I wreszcie po nim jeden z moich najukochańszych utworów APC, czyli "Vanishing"! Mój entuzjazm podzieliła też część publiczności, która żywo zareagowała już na pierwsze dźwięki tej kompozycji. Wokalnie w tym utworze Maynarda wspierali pozostali muzycy, poza perkusistą. Szybko zrobiło się bardzo przestrzennie, pulsujący bas budował powoli napięcie, efekty wokalne i gitarowe wprowadzały w hipnotyczny nastrój. Aż nastąpiła kulminacja i wygaszający finał. Jeden z najlepszych fragmentów tego koncertu minął i choć utwór nie jest specjalnie długi - wydawał się trwać i trwać, dawkować piękne dźwięki jeden za drugim w powolnym, przyjemnym tempie. Zespół postanowił nie wyrywać tak nagle publiczności z tego błogiego stanu i kolejnym utworem w secie okazał się być "The Noose", który obudził dopiero potężnym bridgem, w którym Maynard podnosząc głos zaczął śpiewać "With your halo slipping down", a wkrótce dołączyli do niego pozostali muzycy i na kilka głosów wyśpiewali kończące utwór wersety.
Nadeszła pora na Hity, tak - przez duże "H". Na początek jeden z największych przebojów zespołu, czyli "3 Libras", ale w wersji "(All Main Courses Mix)", czyli takiej, którą znamy z albumu "aMotion". Wersja ta odbiega dość znacznie od oryginały, jest zdecydowanie bardziej transowa i trip-hopowa, ale za to świetnie wypada na koncertach. Maynard doskonale zaśpiewał nakładające się na siebie wokalizy korzystając z efektów i delay'ów. Kolejne były utwory z najnowszego albumu, w dość pokaźnej (w końcu zespół ten krążek teraz promuje) reprezentacji. Kolejno klimatyczny "The Contrarian", przebojowy i doskonale zagrany "TalkTalk", który zabrzmiał po prostu prze-potężnie! Dalej mocno zabarwiony elektroniką "Hourglass", dzięki któremu znowu można było poczuć przyjemne uczucie w brzuchu, ale także mrowienie w tyle głowy - ta elektronika potrafi wwiercać się w mózg. W wersji koncertowej utwór ten jest jeszcze bardziej energetyczny, choć miałem pewne odczucie, że bardziej nadawałby się na koncert Puscifer, niż APC. Ale tylko przez moment taka myśl przeszła mi przez głowę. Kolejnym z nowej płyty był singlowy i pierwszy z nowych utworów, czyli "The Doomed". Pięknie to zagrało, choć bałem się o liczne przejścia, jakie są w tym kawałku. Nie było się o co bać - taka kapela radzi sobie z trudnościami kompozycyjnymi jak rutyniarze. Mocne riffy, a po chwili same klawisze i wokal Maynarda. Pięknie też wypadł tutaj bas McJunkinsa, który ma kilka szybkich partii do zagrania. Bez skazy!
Mocny finał
Industrialnie zrobiło się chwilę później, a to za sprawą "Counting Bodies Like Sheep to the Rhythm of the War Drums". Świetnie odegrane kroczące partie i mechaniczny podkład napędzały całą gamę krzyków, wokaliz, fraz, słów. Śpiewał tutaj cały zespół, na czele z Maynardem, ale nakładajace się na siebie wokale perfekcyjnie ze sobą współgrały. Po tej industrialnej młócce kolejne hity, tj. "The Outsider" i "The Package". W szczególności w tym pierwszym można było usłyszeć Maynarda jak za starych dokonań Tool, wręcz z czasów "Undertow". Jego krzyk brzmiał doskonale! Niech schowają głowy w ziemię ci, którzy obawiali się o formę wokalną MJK - jest w formie znakomitej i to wróży dobrze zarówno przed kolejnymi koncertami (w tym także przed tym w Polsce), ale także przed tym podobno się tworzącym nowym albumem wiadomego zespołu. W czasie "The Package" na scenie się trochę kotłowało, zresztą w miarę postępowania koncertu Billy oraz Matt byli coraz bardziej ruchliwi, ale na wspomnianym utworze ten pierwszy zaliczył mały i niegroźny upadek. Ucierpiała za to chyba gitara, bo konieczna była zmiana na inną. Maynard po utworze skomentował to krótko: "Za karę Billy musimy teraz zagrać cover AC/DC" i... tak się stało. "Dog Eat Dog" z repertuaru legendarnych australijczyków był nie lada zaskoczeniem dla sporej części publiczności, ponieważ grupa zagrała to dopiero któryś raz na żywo i nie zawsze pojawia się on w setach. Mieliśmy to szczęście go usłyszeć, a Maynard świetnie spisał się próbując nieco naśladować Bona Scotta. Cover ten został też zadedykowany Malcolmowi Young'owi, który zmarł nieco ponad pół roku temu. Na koniec zespół spuścił nieco z tonu i zagrał klimatyczne, bujające i lekkie jak piórko "Feathers".
Tym sposobem dobiegły końca te nieco ponad 90-minut przepięknego doświadczenia. Dla mnie szczególnie emocjonalnego, ponieważ (co po niektórzy wiedzą) dla mnie Tool, a także APC to jedne z najważniejszych zespołów i samo zobaczenie Maynarda na żywo to przeżycie. Nie ma ku temu często okazji, mi się udało dopiero drugi raz (wcześniej Tool w 2007) i to po wielu latach wypatrywania jego koncertu w okolicy. Występ był znakomity, można się przyczepić, że czasami coś buczało kiedy bas grał mocniejsze fragmenty, ale obsługa dźwiękowa szybko reagowała. Można się przyczepić, że zabrakło kilku sztandarowych utworów, takich jak choćby "Judith", "Blue", "Pet" czy "Magdalena". Ale na takich koncertach chciałoby się, żeby zespół zagrał wszystkie swoje utwory... najlepiej dwa razy. Było po prostu doskonale i cieszy mnie, że grupa już w tym roku odwiedzi również Polskę. Mam nadzieję, że po przeczytaniu mojej relacji zachęciłem niektórych do udania się 15 grudnia do Krakowa, gdzie A Perfect Circle po raz pierwszy zagra w naszym kraju. Mam też nadzieję, że uda mi się tam z Wami wszystkimi spotkać i wspólnie przeżywać to pełne muzycznego piękna i wrażliwości wydarzenie, jakim z pewnością jest każdy koncert tej supergrupy.
PS. Należy też podkreślić świetną politykę zespołu - komplety zakaz fotografowania i rejestrowania koncertu. Dzięki temu w górze nie było ani jednego rozpraszającego telefonu! Bardzo popieram takie podejście, choć można by robić to tak jak King Crimson i pozwalać na koniec (np. ostatni utwór) na nagrania i zdjęcia, w końcu to zawsze jakaś pamiątka. Ale brak telefonów w górze na koncercie - bardzo na plus!