"Do trzech razy sztuka!" - mówi się przy trzecich podejściach do czegoś. Ale to powiedzenie nie ma kompletnie zastosowania do mojego trzeciego spotkania z dowodzoną przez Trenta Reznora formacją. Bo powyższe raczej mawiamy kiedy coś nam nie wychodzi, nie podoba się, nie do końca pasuje. W przypadku Nine Inch Nails natomiast każde z tych trzech spotkań było wyjątkowe, to ostatnie natomiast nawet ciut bardziej - bo było to spotkanie zagraniczne.
Teren na którym zaplanowany był koncert NIN znałem już dobrze, bo kilkanaście dni wcześniej odwiedziłem "berlińską cytadelę" (Zitadelle Spandau) przy okazji koncertu A Perfect Circle. Nie była więc to wyprawa stresująca, tym bardziej, że odbywana tym razem samochodem, za co wielkie podziękowania kieruję pewnej koncertowej wyjadaczce, którą przy okazji serdecznie pozdrawiam. Mniej stresu, ale ekscytacja podobna, bo Dziewięciocalowe Gwoździe od wielu lat stoją u mnie na piedestale najważniejszych i ulubionych zespołów (dzieląc ten piedestał z Tool). Była też pewna obawa związana z formą Reznora oraz jego najlepszego aktualnie muzycznego przyjaciela, czyli Atticusa Rossa. Obaj na przestrzeni kilkunastu minionych miesięcy stworzyli pod szyldem Nine Inch Nails tryptyk mini-albumów, z których ostatni nazywa się nawet pełnowymiarowym. Muzyczna jakość przynajmniej dwóch pierwszych w moim odczuciu pozostawiała wiele do życzenia, ale całe trio mocno podratowało znakomite wydawnictwo "Bad Witch". Nie było więc wątpliwości, że koncert będzie się głównie skupiał na promocji ostatnich trzech krążków, stąd moje małe obawy...
...szybko rozwiane przez sam zespół. Ale od początku. Niemal rzutem na taśmę wpadliśmy z dziewczyną na teren koncertu, a tam kończył właśnie rozgrzewający publiczność support. Nie pamiętam jak się nazywał, ale jego występ polegał na podchodzeniu do laptopa, wciskaniu kilku przycisków i dalszym spacerowaniu po scenie pokrzykując coś w stronę publiczności. Muzyki jaka leciała z tego jego laptopa nie warto komentować. A po konsultacji ze znajomym, który widział ten "występ" w całości okazało się, że nie tylko fragment, na który zdążyliśmy, ale cały "koncert" dokładnie tak wyglądał. W sumie NIN chyba nigdy nie miał szczęścia do supportów, a ten wydaje sie był najbardziej... ko(s)micznym i żałości wartym ze wszystkich. Dobrze więc, że nie zdążyłem. Potem szybie oględziny stoiska z merchem, niestety i tutaj mały zawód - na moje oko żadnego wartego uwagi wzoru. Szkoda, bo z tego co obejrzałem w Internecie na koncertach amerykańskich merch z charakterystycznym logo NIN bywa bardzo rozbudowany. Tutaj nieco skromniejszy i mniej ciekawy. Nadeszła pora na wyczekiwany koncert.
Zespół zameldował się na scenie kilka minut przed czasem. Zaczął od "Branches/Bones", czyli właśnie promocji nowszych wydawnictw. Ale szybko i dość płynnie przeszedł do pierwszego z hiciorów - "Wish". Zrobiło się metalowo, energetycznie, publiczność już szalała. Nie inaczej było przy chyba najbardziej radiowym utworze z ostatnich EP-ek, czyli "Less Than". Tutaj utwór zabrzmiał w nieco bardziej rockowej aranżacji, z większą mocą i "żywymi" gitarami. Następnie kolejny hicior i koncertowa petarda, czyli "March of the Pigs". Z każdym utworem robiło się coraz intensywniej, a zaczęty niemal równo z początkiem drugiego utworu ruch podsceniczny zaczął zataczać coraz szersze kręgi. Dlatego chyba, żeby dobrze dozować dynamikę koncertu kolejne kompozycje w secie były nieco spokojniejsze. Zagrane kolejno "The Frail", "The Lovers" oraz potężne "Reptile" (z wtrąconym motywem z "Closer") delikatnie uspokoiły podskoki wśród publiki. W szczególności ten ostatni jak zawsze zrobił ogromne wrażenie swoją mocą, krokowym tempem i genialnie brzmiącym riffem przewodnim.
Ale żeby nie było tak sentymentalnie znowu wróciliśmy do najnowszych wydawnictw. "Shit Mirror" na koncercie brzmi zupełnie inaczej niż w wersji studyjnej. Pozbawione industrialnego przesteru i brudu, zabarwione mocnymi gitarami i żywą perkusją nabiera iście rock'n'rollowego sznytu. "God Break Down The Door" czy drum and bassowe "Ahead of Ourselves" nadały zaraz całości bardziej elektronicznego charakteru. Trudno nie odnieść wrażenia, że obie kompozycje są mocno zainspirowane twórczością Davida Bowiego, w szczególności ta pierwsza. Również na koncercie można było odczuć duchową obecność jednego z największych idoli i inspiracji dla Reznora. Oba utwory zabrzmiały świeżo, soczyście i nowocześnie. Ukłon w kierunku Bowiego pojawił się też chwilę później, w postaci "I'm Afraid Of Americans", czyli oczywiście utworu napisanego przez Reznora dla Bowiego. W wykonaniu Nine Inch Nails kompozycja ta tylko w szczegółach różni się od oryginału, zresztą charakterystyczny styl lidera NIN jest trudny do przeoczenia. Zanim jednak usłyszeliśmy wspomniany numer w secie znalazły się też dwie inne koncertowe petardy, czyli eklektyczne (i elektroniczne) "Copy Of A" oraz rozszalałe "Gave Up". Bałem się, że tego drugiego utworu może zabraknąć, bo zespół co koncert nieco modyfikował setlistę, ale na szczęście miałem przy czym i ja poskakać (choć w miejscu).
Po ukłonach w kierunku Bowiego nastąpił ukłon w kierunku przeszłości w postaci "I Do Not Want This" z legendarnego albumu "The Downward Spiral". Co bardzo mnie ucieszyło, bo jeszcze nie słyszałem tego kawałka w wykonaniu live, czyli była to dla mnie pewnego rodzaju premiera. Co więcej - wg portalu Setlist.fm NIN zagrał ten utwór w tym roku tylko trzykrotnie (do momentu pisania tej relacji), wcześniej wykonując go na koncertach w... 2009 roku! Kolejny utwór to kolejny cover i tym razem świeżynka: "Digital", czyli utwór Joy Division, kolejnej grupy, która mocno inspirowała Reznora. A dlaczego świeżynka? Bo ten cover nie posiada jeszcze wersji studyjnej, wykonywany jest przez Nine Inch Nails dopiero od tego roku i to nie na wszystkich koncertach. Ba! Również w tym roku wykonany (do dziś) był tylko trzykrotnie: w Las Vegas, Londynie i właśnie w Berlinie. Cóż, wydaje się, że zostaliśmy wybrańcami.
A koncert natomiast chylił się ku końcowi. "The Hand That Feeds" oraz nastepujące po nim "Head Like A Hole" bardzo często kończą zasadniczą część koncertów Nine Inch Nails. Ten drugi zresztą chyba już zawsze, ten pierwszy natomiast zdarza się być na koncertach nawet pominięty. Po raz kolejny więc mocno się ucieszyłem, bo bardzo lubię ten utwór i jest chyba moim ulubionym z płyty "With Teeth". Obie te kompozycje rozbujały znowu zgromadzoną publiczność, a warto zaznaczyć, że koncert (podobnie jak APC) był wyprzedany. Po tych dwóch kompozycjach grupa na kilka chwil zniknęła ze sceny, by powrócić na bis. I tutaj lekki zawód - Reznor i spółka potraktowali występ jak typowo festiwalowy i na bis zagrali tylko "Even Deeper" oraz obowiązkowo kończący każdy koncert NIN "Hurt". Ten pierwszy mocno ucieszył, bo również dawno nie był na koncertach grany, a na tej trasie chyba po raz drugi albo trzeci. Ten drugi jak zawsze wywołał mnóstwo emocji i piękny, nieco nostalgiczny klimat. Tak od wielu lat kończą się koncerty Nine Inch Nails i nawet wśród publiczności było słychać pewien mały pomruk zawodu kiedy na scenie pojawiła się w rękach Robina Finck'a akustyczna gitara.
No cóż - długość występu faktycznie była jedynym minusem całego koncertu. Set trwał coś około 80 minut, czyli zespół potraktował koncert właściwie jak festiwal. I owszem, był to festiwal, ale na berlińskiej Cytadeli festiwal ten trwa kilka tygodni i głównie obejmuje pojedyncze koncerty. Nie wiem więc skąd taka decyzja Reznora i spółki, a może po prostu chodziło o finanse... Mniejsza o to. I tak była to przepiękna muzyczna podróż z doskonałą muzyką, kilkoma niespodziankami, świetnym nagłośnieniem i znakomitą formą muzyków. Dla tak pięknych niemal 80-minut warto by i wybrać się dalej, dlatego jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji zobaczyć Nine Inch Nails w akcji, ten powinien wypatrywać najbliższych koncertów zespołu, który być może powróci jeszcze do Europy... a może i do Polski. Oby nie kazali na siebie znów długo czekać!