Czy może być coś lepszego niż udać się w piątkowy wieczór na ciekawie zapowiadający się koncert? Chyba nie! Idąc więc za tym tokiem rozumowania udałem się w ubiegły piątek do poznańskiego Klubu U Bazyla. A miały tam wystąpić dwa dość różne stylistycznie zespoły, z których jeden był mi kompletnie obcy, a albumami drugiego zachwycałem się niegdyś w chłodne, jesienne wieczory. Mowa tu o Inter Arma (to ten obcy mi zespół) oraz Deafheaven.
Koncert rozpoczął się z lekkim opóźnieniem. To rzadkość we wspomnianym klubie, ponieważ w Poznaniu obowiązuje zasada kończenia koncertów o godzinie 22:00 i zwykle rozpiski czasowe są dotrzymywane. Jednak kiedy występują tylko dwa zespoły to pewnie jakiś luz w harmonogramie jest zachowany i odpowiednia rezerwa pozwala na małą obsuwę. A spóźnienie to spowodowane było zapewne dość przesianą do tego momentu widownią. No co tu dużo mówić - z początku nie zapowiadało się, że będą na tym koncercie tłumy, ale z czasem miało się to zmienić. Lekka obsuwa zdała więc egzamin i kiedy amerykanie z Inter Arma zameldowali się na scenie w klubie było już całkiem sporo ludzi, choć nadal po publiczności można było przechadzać się bez większych problemów.
Jednak niezrażeni niczym muzycy Inter Arma rozpoczęli swój występ. Tak jak wspomniałem na początku - twórczość tego zespołu jest mi kompletnie obca. Przesłuchałem chyba ze dwa utwory na YouTube przed koncertem, sprawdziłem fanpage na Facebooku i - co mnie trochę zaskoczyło - wydawcę grupy, którym jest uznana firma Relapse Records. Pod skrzydłami tej stajni wydają lub wydawały swoje albumy takie potężne nazwy jak Mastodon, Neurosis, The Dillinger Escape Plan czy wreszcie legendarny Death. Nieprzypadkowo wymieniam tutaj właśnie ten ostatni zespół. Otóż koncert Inter Arma przywołał mi przede wszystkim twórczość tej grupy, w szczególności z czasów "Symbolic" i "The Sound of Perseverance". Dodatkowo w twórczości Amerykanów słychać było czasami motywy rodem z Gojira lub Carcass. Przyjemnie słuchało się tego progresywnego death metalu, a jeszcze większego uroku całości dodał pomysł na stworzenie koncertu granego ciągiem. Utwory jeden za drugim przechodziły między sobą płynnie, muzycy Inter Arma, a w szczególności perkusista, mieli też przygotowane przejścia pomiędzy utworami. Były to krótkie solówki na bębnach, ambientowe echa z samplera czy nieco psychodeliczne szumy wydawane z gitar. Cały występ zachował dzięki temu odpowiednią płynność, a nie muszę chyba podkreślać, że w samych utworach też sporo się działo. Nie było czasu na brawa, a nagradzać brawami było co! Muzycy uwijali się jak w ukropie, szkoda tylko, że najsłabszym punktem całości był bardzo głośny i wybijający się wokal. Frontman widać jeszcze nie rozgrzał się na tej trasie, ale nie ma się czemu dziwić - to był dopiero drugi koncert. Na szczęście nie śpiewał (a raczej nie krzyczał) aż tak dużo i momenty instrumentalne nadrabiały. Wspomniane wyżej zespoły niech będą najlepszym wyznacznikiem tego, co zagrali w piątek muzycy Inter Arma. Mogło się podobać i mi się podobało, choć szkoda trochę, że merch był dość drogi - chętnie bym nabył płytę, a tak pozostaje zapoznać się z grupą przez portale streamingowe. Niemniej koncert dobry, idealny rozgrzewacz przed tym co miało nastąpić za chwilę.
W czasie pierwszego występu klub zapełnił sie już dość znacznie. Widać było ewidentnie na czyj występ ludzie przybyli - Deafheaven. Grupa ta jest uznawana za jednego z prekursorów nurtu nazwanego blackgaze, czyli w wielkim skrócie połączenia black metalu z shoegaze. Co więc charakteryzuje taką muzykę? Melodyjne solóki na przemian ze ścianą dźwięku generowaną przez szybką grę na gitarze elektrycznej oraz... black metalowe blasty i wokal. Dość szalone połączenie, ale jakże ciekawe i zdające egzamin! Poza Deafheaven nurtem tym poniekąd parają się m.in. Alcest, Ghost Bath czy Altar of Plagues. Przejdźmy jednak do samego koncertu...
Deafheaven jak przystało na headlinera zabrzmiało o niebo lepiej niż poprzednicy. Wokal był na odpowiednim poziomie, całą resztę instrumentów można było wyłapać w tej zawierusze dźwięków. Czasami irytująco głośno brzmiały "melodyjki" grane przez gitarzystów, ale to chyba charakterystyczne dla blackgaze'u. Poza tym nie mam żadnych zastrzeżeń - a dodam jeszcze, że w Klubu U Bazyla byłem po remoncie po raz pierwszy i z pewnością nastąpiły tam zmiany na plus. Scena jest większa i wyżej, oświetlenie lepsze, a dźwiękowo chyba też się trochę poprawiło, choć źle wcześniej wcale nie było. Deafheaven zaczęli od tytułowego utworu z najnowszej płyty, czyli przesło 11-minutowego "Honeycomb" (utwór na żywo jest chyba nawet dłuższy). Zaczęło się więc trochę bardziej klasycznie black metalowo, choć kompozycja ta w drugiej części mocno zwalnia i przyjmuje postać raczej post rockowej balladki. Zrobiło się czarująco, przestrzennie i nostalgicznie. Drugi w kolejności, również z ostatniego albumu "Canary Yellow" zaczął się także dość spokojnie, ale później przerodził się w rozpędzoną czarną petardę. Koniec tego (jeszcze dłuższego!) utworu rozruszła publiczność zgromadzoną w klubie, a niektórych skusił nawet do podśpiewywania powtarzanego przez cały finał tekstu wraz z jednym z gitarzystów. Kolejnym utworem na setliście był "Sunbather" pochodzący z przełomowego dla zespołu albumu o tym samym tytule. Ta kolejna ponad 10-minutowa kompozycja na dobre rozruszała widzów, a i muzycy coraz żwawiej poruszali się po scenie. Następnie przyszedł czas na nieco krótsze utwory, choć brzmi to dość śmiesznie, bo każdy z nich miał coś około 9-10 minut i tak. "Brought to the Water" i rozmarzony "Worthless Animal"... zakończyły zasadniczą część koncertu!
Dla niektórych może to dziwne, że pięć utworów i koniec, ale mając tak długie kompozycje w repertuarze i tak cała pierwsza część trwała prawie godzinę. Grupa jednak wyszła jeszcze na bisy i były to nie byle jakie bisy - trzy kolejne utwory, z których każdy (!) ponad 7-minutowy. Bisy trwały więc dodatkowo coś około 25 minut, a zabrzmiały wtedy "You Without End" i "Glint" z ostatniego albumu, oraz otwierający krążek "Sunbather" numer "Dream House". Muszę przyznać, że tak pokaźne bisy wyglądały jak druga część koncertu, mająca własną dramaturgię i balans. Utwory bowiem były tak dobrane, żeby naprzemian było raz głośno, szybko i agresywnie - a zaraz potem spokojniej, weselej, bardziej... marzycielsko. I reguła ta obowiązywała przez cały koncert, który dzięki temu nie mógł się nikomu dłużyć. Całość zabrzmiała wzorowo, jedynie mam małą uwagę do oświetlenia, które chwilami dość mocne psuło klimat koncertu. Bywało, że muzycy oświetleni byli jak aktorzy w teatrze, a do takiej muzyki jakoś mi to specjalnie nie podpasowało.
W każdym razie cały występ był znakomity. Trudno mi znaleźć jakieś minusy, bo kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki i muzycy wykonali ostatni ukłon w kierunku publiczności to ja nadal stałem i biłem brawo uśmiechnięty od ucha do ucha i szczęśliwy, że jestem w miejscu, w którym jestem. Brzmi dość filozoficznie, ale w gruncie rzeczy muzyka Deafheaven zawsze była dla mnie w jakiś sposób powiązana z rozmyślaniami, bujaniem w obłokach i snuciem marzeń. To tak totalnie naprzeciw black metalowemu pierwiastkowi, który jawnie obecny jest w ich muzyce. Ale koniec końców udało mi się wreszcie Deafheaven zobaczyć na żywo i było tak jak się tego spodziewałem: rewelacyjnie. Koncert na piątkę z duuużym plusem!
PS. Przepraszam za jakość zdjęcia - ale ustrzelone telefonem.