W momencie, w którym piszę ten słowa, za oknami na całego hula jesień. Wieje, pada i jest zimno. I bardzo dobrze, każda pogoda jest potrzebna. Do takiej aury pasuje muzyka o bardziej melancholijnym zabarwieniu. W pewnym sensie warszawski koncert brytyjskiego zespołu The Pineapple Thief stał się introdukcją pogorszenia pogody, które nastąpiło dokładnie dzień później. O tym czy muzyczne zakończenie kalendarzowego lata było udane, dowiecie się czytając poniższy tekst.
Piątkowy koncert w klubie Stodoła rozpoczął się od występu francuskiego zespołu LizZard. Niestety nie udało mi się pojawić w klubie na czas, by zobaczyć Francuzów na scenie, ale z pomocą przyszedł mój serdeczny kolega Marek Toma, z zaprzyjaźnionego serwisu Rock Area. Oto co Marek miał do powiedzenia na temat LizZard: „jako suport, o godz. 19.00 wystąpił LizZard. Próżno było wypatrywać na scenie osoby Damiana Bydlińskiego, to nie o ten Lizard chodzi. LizZard, pisany przez dwa „z” (można przyjąć, że dla tego, że nie „z” Bielska, lecz „Z” francuskiego Limoges). Zespół tworzą: Mathieu Ricou (gitara, wokal), William Knox (bas, wokal) i Katy Elwell (perkusja). Skład był pewnym zaskoczeniem, bo to rzadkość (w dzisiejszych czasach nawet w kuchni), aby „za garami” oglądać młodą, kobiecą postać. Jeżeli chodzi o ustawienie dźwięku, perkusja była dosyć dobrze wyeksponowana. Z kolei Mathieu Ricou wykonywał na żywo gitarowe loopy, do których dogrywał równolegle ciekawe gitarowe motywy. Dlatego miało się wrażenie, że na scenie występuje dwóch gitarzystów. Przyznam szczerze, że nie miałem wcześniej styczności z muzyką zespołu, poza pobieżnym obejrzeniem jednego clipu na YouTube. I tutaj pozytywne zaskoczenie, bo niniejszy kawałek nie odzwierciedlał w pełni jak złożoną i ciekawą, mieszczącą się bez wątpienia w progresywnej konwencji muzykę, wykonują Francuzi. Wyjęte z internetowej biografii zdanie: „zespół wyruszył w misję stworzenia czegoś wyjątkowego i niewątpliwie oryginalnego w rocku” nie jest więc gołosłowne. Jeżeli chodzi o moje subiektywne skojarzenia, wymieniłbym tutaj amerykańskie rockowe power trio Dream The Electric Sleep. Ciepło przyjęty przez publiczność LizZard stanowił więc interesującą, bardzo przyjemną godzinną muzyczną porcję przed daniem głównym wieczoru.”
Punktualnie o 20:00 na scenie pojawiła się główna gwiazda czyli The Pineapple Thief. Zespół Bruce’a Soorda miałem okazję zobaczyć na scenie niemal równo rok temu, gdy promowali w Progresji poprzedni album „Your Wilderness”. Minął rok, nie wiadomo kiedy, a Brytyjczycy przyjechali do nas z kolejną płytą, zatytułowaną „Dissolution”. Łatwo się domyślić, że materiał z tego krążka dominował w zestawie utworów (usłyszeliśmy go w całości z wyjątkiem dwóch kompozycji). Jednak setlista była mimo wszystko bardzo przekrojowa, zarówno jeśli chodzi o poszczególne płyty, jak i nastroje. Panowie rozpoczęli na wysokich obrotach, od hitów nowych („Try As I Might”) i nieco starszych, ale wciąż świeżych („In Exile” i „Alone At Sea”, ten drugi z nieco rozjechaną końcówką, niestety). Środkowa część występu to przeplatanka klimatycznych, spokojnych utworów z „Your Wilderness” z nieco żywszymi z „Dissolution” („Threatening War”, „Far Below”, „No Man’s Land”, „That Shore”, „All That You've Got”, „Shed A Light”). W tym momencie, zarówno zespół, jak i publiczność byli już rozgrzani do czerwoności, a największe emocje miały dopiero nadejść. Energiczny refren „3000 Days” spowodował, że część osób wstała z rozstawionych na sali krzeseł, bo już nie dało się usiedzieć. Następnie zespół „usadził” nas dwoma długimi, nastrojowymi kompozycjami, starszą „Part Zero” i pochodzącą z najnowszej płyty „White Mist”. Z kolei czadowy „Nothing At Best” ponownie poderwał na nogi prawie wszystkich zgromadzonych tego wieczoru w Stodole. To był fantastyczny moment, pełen czystej, nieskrępowanej radości. Tak powinien wyglądać cały koncert, ale ciężko jest ekscytować się na siedząco. Na bis zespół odegrał krótki utwór a capella, znajdujący się na nowym krążku, „Not Naming Any Names” i dwa dłuższe, bardzo nastrojowe – pięknie rozwijający się „The Final Thing On My Mind” i urzekający, od lat nie tracący niczego „Snowdrops” z obowiązkowym wspólnym klaskaniem.
Można śmiało powiedzieć, że The Pineapple Thief są obecnie u szczytu formy. Już od poprzedniego krążka w składzie zespołu jest obecny wybitny perkusista Gavin Harrison (kiedyś Porcupine Tree, obecnie King Crimson), którego gra wyraźnie wzmocniła brzmienie grupy (doskonałe solo w „3000 Days”!). Jon Sykes, poza grą na basie, wspiera wokalnie lidera. Doskonale sprawdza się również drugi gitarzysta, tym razem jest to George Marios, który wprowadza do brzmienia zespołu nieco jazzowe podejście. Sam Bruce Soord, mimo że nie jest wybitnym konferansjerem, sprawia wrażenie ujmującego człowieka i jest wystarczająco charyzmatyczny. Przede wszystkim, jest doskonałym wokalistą i muzykiem, który za każdym razem zabiera nas w podróż emocjonalną kolejką górską i zostawia kawałek serca na każdej scenie, na której występuje. Bardzo cieszę się, że zespół nie zapomina o Polsce planując europejską trasę koncertową, a póki co w tym roku nie jest ona zbyt długa. Nie pozostaje nic, jak tylko rozkoszować się nową płytą i czekać na kolejny występ Brytyjczyków w Polsce, który znając życie, nastąpi niebawem.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Jan"Yano"Włodarski
Podziękowania dla Live Nation Polska za Akredytacje.