Bywa czasami tak, że człowiek, któremu zależy na jakimś koncercie sunie na niego przez pół Polski. Bywa też tak, że po męczącej podróży i setkach kilometrów koncert sam w sobie nie jest do końca tym, czego się oczekiwało. Wtedy jest smutno. Ja na przykład wybierając się 24 listopada do Krakowa oczekiwałem dobrego, post rockowego koncertu z prawdziwego zdarzenia. Miałem obawy co do klubu, którego wielkość znam i byłem kilka razy w nim wcześniej. Miałem obawy co do repertuaru, który wciąż nie cały poznałem, ale nie każdy utwór mi podchodzi. Jak wyszło? Obawy się kompletnie nie sprawdziły, natomiast oczekiwania zaspokojone zostały w... jakichś 200%.
Kiedy ogarnąłem się już w miejscu noclegowym, swoją drogą zaraz obok klubu, wraz z moją piękną towarzyszką udałem się do klubu Zaścianek, gdzie swój koncert zagrać miał tego dnia bodaj najbardziej znany niemiecki zespół post rockowy, tj. Long Distance Calling. Grupa ta o dziwo nieczęsto bywa w Polsce, a z tego co udało mi się ustalić był to dopiero ich trzeci lub czwarty koncert, co na przestrzeni grubo ponad dekady istnienia i zważywszy na sąsiedzkie pochodzenie nie jest spektakularnym wynikiem. Dlatego też trudno było oprzeć się pokusie wybrania na ich koncert, na którym dzięki uprzejmości Knock Out Production mogłem się udać.
Pierwsze co rzuciło się w oczy to zmiany w samym klubie. Zaścianek jakiś czas temu przeszedł remont, zwiększyła się scena, nieco powiększyła się strefa publiczności, powstały boczne drzwi i małe zaplecze na sprzęt zespołowy - więc i pewnie na backstage'u więcej jest teraz miejsca. Najważniejsza zmiana nastąpiła jednak w kwestii sprzętowej, bo tak dobrego brzmienia w tym klubie zwyczajnie nie doświadczyłem. Wszystko zagrało z odpowiednią mocą, jakością i selektywnością. Również oświetlenie w klubie chyba się zmieniło, albo go przybyło. Niestety przynajmniej na supporcie klubowy świetlik (bo chyba nie zespołowy) nie do końca podołał i poza tym, że prawie nie świecił na muzyków (koncert cieni?) to jeszcze czasami gubił motywy i tempo. Ale na LDC było już w porządku, stery konsolety od świateł przejął pewnie zespołowy człowiek. Zaścianek więc zdecydowanie na plus, bo choć dość mały, to mający swój klimat i pozwalający na organizację dobrze brzmiących koncertów. Przejdźmy jednak do konkretów.
Tego wieczora gościem gwiazdy głównej był supportujący na całej trasie niemiecki Motorowl. Formacja istnieje na rynku od 2014 roku i opisuje swoją muzykę jako "psychedelic doom rock", co tylko po części jest prawdą. Na tyle na ile udało mi się przed koncertem sprawdzić zespół to mogę śmiało stwierdzić, że na żywo wypadają zdecydowanie lepiej. Jeśli miałbym natomiast opisać ich muzykę to byłaby to mniej więcej wypadkowa twórczości Opeth (z 3 ostatnich albumów) oraz Kadavar czy The Vintage Caravan. Doom to tam trochę na siłę szukać, choć Motorowl garściami czerpie też z klasyków, takich jak Black Sabbath, Deep Purple czy, w sposób dość nieoczywisty, nawet Candlemass. A może to tylko jakieś moje bajania, nieważne. Trudno mi wymienić jakie utwory grupa zagrała tego wieczora, choć na pewno były to singlowe "Atlas" oraz "The Highest City, Pt. 1". Sam koncert wypadł bardzo zachęcająco i naprawdę mógł się podobać. Chciałbym kiedyś mieć okazję zobaczyć zespół w pełniejszym wymiarze czasowym, bo tutaj dostali nieco ponad 30 minut, ale taka dola supportów. Ja natomiast zachęcony samym koncertem z pewnością bliżej przysłucham się ich dyskografii, co i Wam polecam uczynić.
Long Distance Calling zameldowali się na scenie po krótkiej przerwie. Twórczość formacji nie była mi obca przed koncertem, ale też nie nazwałbym siebie specjalnym znawcą dyskografii. Za pomoc w ustaleniu mniej/więcej setlisty muszę tutaj podziękować Michałowi (pozdrawiam również!). LDC zaczęli od "Into The Black Wide Open", klimatycznego wprowadzenia w swój rockowy świat, jeszcze bez fajerwerków, ale z odpowiednim przytupem. Pierwsze mocne uderzenie nastąpiło wraz z utworem "Trauma", którego nieco industrialny riff przewodni zatrząsł ścianami klubu. Pierwszym utworem z tegorocznego albumu, który promuje ta trasa był "In The Clouds", utwór o wyrazistym motywie przewodnim i marszowej rytmice, ale mi w uszy najbardziej wpadły psychodeliczne solówki gitarowe ukryte gdzieś między powtarzalnym głównym motywem, czyli czymś na zasadzie refrenu (można w muzyce instrumentalnej mówić o refrenie?). "Black Paper Planes" ze swoim chwytliwym riffem poruszyło mocno publiczność, za to ostatecznie rozbujał ją dynamiczny "Arecibo". Kolejne dwie kompozycje, czyli "Out There" znakomicie rozpędzające się i z fantastycznym finałem, oraz "Skydivers" ponownie zaprezentowały oblicze zespołu znane z nowego albumu. Rarytasem był z pewnością zagrany na koniec zasadniczego seta "The Metulsky Curse", czyli utwór znany z samiutkich początków zespołu. A na bis ponownie nowy album, czyli klimatyczne, rozmarzone i nieco floydowskie momentami "Weightless".
Muszę przyznać, że koncert Long Distance Calling zrobił na mnie ogromne wrażenie. Grupa przede wszystkim śmiało łączy przebojowe riffy, melodie i ducha niemieckiego krautrocka sprzed lat. Właściwie to ten ostatni element muzyki LDC sprawia, że jest ona nawet jak na scenę post rockową mocno oryginalna. Tak jak czasami na post rock marudzę, tak w przypadku tego koncertu nie mam kompletnie ani jednego powodu do narzekań. Były siarczyste riffy, były spokojniejsze i melodyjne momenty, były dziwaczne dźwięki na gitarach, była moc. Niemieccy post rockowcy, o co bym ich nie podejrzewał, zagrali prawdpodobnie najlepszy koncert post rockowy na jakim byłem. A widziałem już ich trochę, w tym m.in. God Is An Astronaut, Mono, Tides From Nebula, Sleepmakeswaves czy maybeshewill - także nie byle jakie nazwy. Ale żaden z zespołów nie zagrał koncert aż tak przesiąkniętego energią i werwą, nie tryskającego ze sceny tak pozytywnym nastawieniem i nieznikającymi z twarzy muzyków uśmiechami. Ten dobry klimat trwał od samego początku, do samego końca. Wpływ na to też miała oczywiście publiczność, która pewnie przybyła nawet z dość daleka - w końcu był to jedyny koncert grupy w Polsce, a ma ona tutaj swoich fanów. Świetny koncert!
_
fot. Karolina Waligóra