Koniec dekady to zwykle czas jubileuszów w muzyce progresywnej, a ostatnio tacy giganci jak Jethro Tull, King Crimson czy Caravan obchodzą swoje pięćdziesięciolecie i organizują z tej okazji specjalne trasy koncertowe. Ci pierwsi pojawili się w Polsce w zeszłym roku, ci drudzy w sumie też, ale w tym przybędą do nas ponownie, a ci ostatni nawiedzili nasz kraj niedawno. I choć Caravan nigdy nie dorównał popularnością swoim równie wiekowym kolegom, jeden z głównych przedstawicieli sceny Canterbury jest nie mniej ciekawy i zasłużony dla brytyjskiej sceny progresywnej.
Rzadko się zdarza, żeby tego typu występy uzupełniały supporty, ale w tym przypadku, zanim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, publiczność rozgrzewała krakowska grupa FREN. Młody zespół został bardzo dobrze dobrany pod kątem ideologicznym. Tak jak Caravan 50 lat temu, Fren zdaje się grać na przekór wszystkim i wszystkiemu, jak na dobrą awangardę przystało. Nie miałem wcześniej do czynienia z twórczością tego zespołu, dlatego było to dla mnie pewne novum. Przyznaję, że póki co, muzycy nie przekonali mnie szczególnie. Ich propozycja jest bardzo hermetyczna i trudna w odbiorze. Introwertyzm nie zawsze sprawdza się na żywo, zwłaszcza w takiej kakofonicznej formie. Oczywiście, te dźwięki miały swój psychodeliczny urok, a zespół zwłaszcza pod koniec rozkręcił się i zaczął grać bardziej dynamicznie. Niestety, gdy już zapowiadało się dobrze, występ Fren dobiegł końca. Nie mówię zespołowi nie, ale póki co nie zostałem kupiony.
Z kolei absolutnie mnie ujęli starsi panowie z CARAVAN! Nie, nie jestem typowym młodym gnojkiem, który śmieje się ze starszych ludzi, ale średnia wieku w zespole wynosi około 70 lat. Zaniża ją jedynie perkusista Mark Walker. Swoją drogą, jest to fantastyczny muzyk i niezły showman, z niespożytą energią i szelmowskim uśmiechem. Tak naprawdę każdy z występujących tego wieczoru muzyków zasługuje na ogromny szacunek i uznanie. Klawiszowiec Jan Schelhaas, nawet jeśli nie grał pierwszych skrzypiec, to wykonywał swoje partie nienagannie, pięknie ubarwiając cały występ. Za to dosłownie pierwsze skrzypce (i nie tylko) grał multiinstrumentalista Geoffrey Richardson, który poza skrzypcami i fletem, obsługiwał również gitarę i różne, dziwne instrumenty perkusyjne (solo na drewnianych łyżkach? Pewnie!). Muzyk udowodnił też, że na skrzypcach można zagrać solówkę w podobny sposób jak na gitarze…pociągając za struny. Witamy w Canterbury. Skład uzupełnił zasłużony dla brytyjskiej sceny rockowej basista Jim Leverton, znany ze współpracy z Noelem Reddingiem, Stevem Marriottem czy zespołem Blodwyn Pig. Mimo licznych zmian w składzie, na czele Caravan w dalszym ciągu stoi niestrudzony Pye Hastings, którego kondycja niestety budzi najwięcej kontrowersji. O ile gra na gitarze nie stanowi dla niego żadnego problemu, o tyle śpiewając, sprawia wrażenie, jakby nieco się męczył. Mimo wszystko, nie przeszkodziło to zespołowi w perfekcyjnym wykonywaniu poszczególnych utworów. Setlista nie została przygotowana idealnie chronologicznie i nie obejmowała wszystkich albumów, ale ogólnie pierwsza część występu była poświęcona wczesnym płytom Caravan (rozpoczęli od „Memory Lain, Hugh / Headloss”, który otwiera mój ukochany album „For Girls Who Grow Plump In The Night”), a druga tym późniejszym. Jako fan pierwszych albumów grupy, z radością i podziwem obserwowałem i słuchałem jak muzycy fenomenalnie radzą sobie z wymagającymi partiami. Szczytem wszystkiego było doskonałe odegranie długiej suity „Nine Feet Underground” pod koniec koncertu. Coś niebywałego! Z drugiej strony, miałem wrażenie, że te nowsze, spokojniejsze kawałki, takie jak „Farewell My Old Friend”, „Nightmare”, „Dead Man Walking”, czy „I'll Be There for You” sprawiają większą przyjemność samym muzykom. W końcu, występ jest też dla artysty, nie tylko dla słuchacza. W połączeniu, starsze i nowsze kompozycje stanowiły ciekawą i eklektyczną mieszankę.
W dobrej kondycji i z uśmiechem na ustach, Caravan grał prawie 2 godziny, co jest niemałym wyczynem i wspaniałym osiągnięciem dla tak doświadczonych muzyków (dobra, już nie czepiam się wieku). To był absolutnie magiczny wieczór wypełniony wyborną muzyką w najlepszym wykonaniu. Ktoś dobrze napisał, że młodzi ludzie są biedni, bo czego oni będą słuchać, jak ci wszyscy giganci odejdą. Trudno mi powiedzieć czego sam będę słuchał za jakieś 20 lat, ale na pewno będę wracał do płyt takich zespołów jak Caravan, a wspomnieniami do takich koncertów jak ten.
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński'