Przyznaję, że troszkę bolała mnie niemożność uczestniczenia w zeszłorocznych listopadowych koncertach The Ocean, tym bardziej, że ostatni album "Phanerozoic I: Palaeozoic" gości w moim odtwarzaczu bardzo często. Na szczęście szybko okazało się, że grupa Polskę odwiedzi raz jeszcze i również przy okazji promocji wspomnianego wydawnictwa. Ku mojej jeszcze większej radości koncert ogłoszony został w Poznaniu i odbył się 29 marca. Zapraszam do przeczytania mojej relacji z tego wydarzenia!
Na drugą odsłonę europejskiej trasy koncertowej niemieccy post metalowcy zaprosili dwa supporty: swoich rodaków z Downfal of Gaia oraz szwajcarskich debiutantów z Herod (ci pierwsi na skandynawskiej części trasy zostaną zastąpieni przez Arabrot i Sâver). Przyznaję, że supporty po ich ogłoszeniu nie wywołały we mnie specjalnych emocji, wolałbym chociażby Rosetta - tak jak w ubiegłym roku w Warszawie i Krakowie, ale nie można mieć wszystkiego.
Punktualnie o 20 na scenie klubu U Bazyla zameldował się Herod. Formacja była mi kompletnie obca, ale zdążyłem przed koncertem przesłuchać ich debiutancki album (bardzo powierzchownie). Nie zapowiadało się jakoś wybitnie, niemniej zostałem pozytywnie zaskoczony. Ich obecność na trasie okazuje się również nie do końca przypadkowa. Z tymi debiutantami też trochę poleciałem na początku, chociaż pod tym szyldem wydali dopiero co debiutancki album. O co chodzi? Ano jednym z członków zespołu jest Mike Pilat, który współpracował wcześniej z... The Ocean (bas i wokal na albumie "Precambrian"). W składzie znaleźli się także Pierre Carroz, aktualnie występujący w Samael, Bertrand Pot oraz Fabien Vodoz. Czteroosobowa ekipa prezentuje muzykę, którą sama określa jako "progressive sludge", choć to trochę na siłę zaszufladkowanie. Wg mnie wystarczające będzie tu powiedzieć post metal z naleciałościami progresywnego metalu a'la Meshuggah. Koncert wypadł moim zdaniem dużo lepiej aniżeli Herod wypada na albumie. Całość zabrzmiała potężnie, z głośników lały się nisko strojone riffy i walcujące odbiorców rytmy. Czasami grupa pozwoliła sobie na przyspieszenie, co dodało koncertowi dynamiki. Ciekawe, że część z utworów została zagrana na trzy gitary (bez basu), ale przy takim niskim strojeniu bas byłby chyba zbędny. To był fajny, treściwy i dobrze brzmiący koncert, który mógł się podobać i się chyba spodobał, bo publiczność przyjęła Herod bardzo ciepło. Dla mnie - miłe zaskoczenie i zespół, którego karierę warto będzie śledzić.
Kolejni na liście występujących znaleźli się już zdecydowanie mniej anonimowi od poprzedników post black metalowcy z Downfall Of Gaia. Ta grupa już mi obcą nie była, zdarzyło mi się nieraz słuchać ich albumów ze Spotify czy trafić gdzieś na nich na YouTube (mają bardzo ładne i klimatyczne okładki!). Formacja promuje aktualnie świeżutki, wydany na początku lutego album "Ethic of Radical Finitude". Na scenie zameldowali się około 21 i zaczęli od... no właśnie, w sumie to sam nie wiem. Nie udało mi się znaleźć setlisty ani z tego, ani z poprzednich koncertów, a pamięci do tytułów nie mam wcale. Ale przesłuchałem sobie wspomniany album i na koncercie większą część programu zajął właśnie ten materiał. Było więc momentami szybko, momentami klimatycznie (wręcz post rockowo), a momentami niestety dość jazgotliwie. w szczególności kiedy ktoś śpiewał. Wokale brzmiały słabo, były za mocno wyeksponowane i powiedzmy sobie szczerze - na żywo nie brzmią tak dobrze jak na płytach. Ponadto w twórczości Downfall Of Gaia nie brak miejsca na całe kanonady black metalowych blastów, które trochę stylistycznie odstają od twórczości pozostałych wykonawców z tego wieczora. Lubię takie granie, ale widziałbym "Gaję" raczej jako support Deafhaeven, Alcest czy Cult Of Luna. Pomijając jednak gatunkową rozbieżność to ich koncert też nie wypadł tego wieczoraj jakoś słabo, ale mnie jakoś specjalnie nie porwał. Sądząc natomiast po zgromadzonej publiczności to sporo fanów ta grupa w Polsce ma. W czasie koncertu Downfall Of Gaia zaobserwowałem też dziwne zjawisko koncertowe, które mnie osobiście strasznie zirytowało. Oto przede mną stało dwóch panów, którzy byli tak bardzo podjarani aktualnym koncertem, że nie mogli przestać ze sobą gadać. A wiecie jak wygląda "gadanie" kiedy koncert nie należy do specjalnie cichych. I tak połowę koncertu zepsuły mi krzyki rozemocjonowanych jegomościów. Rozumiem, że dany motyw czy utwór się komuś mogą wybitnie podobać, ale nie trzeba o tym od razu krzyczeć do ucha koledze. Szczególnie kiedy podoba się niemal każdy motyw. Panowie - co wyście mieli z tego koncertu...?
Kilkanaście minut po 22 z głośników popłynęły już pierwsze dźwięki pierwszej części dyptyku "Cambrian", czyli intro o podtytule "The Cambrian Explosion". Początek dość oczywisty, bo tak rozpoczyna się również ostatni album The Ocean. Jest to też znakomite intro na koncerty, wprowadza w klimat koncertu, buduje napięcie i płynnie przechodzi do genialnej części drugiej, czyli "Eternal Recurrence". Potężny riff gitar uderzył z właściwą dla siebie mocą, na scenie zrobiło się żywiej, a publiczność poruszyła głowami, włosami i czym tam jeszcze mogła poruszyć. Utwór zabrzmiał wybornie i niemal z miejsca było wiadomo, że cały koncert taki będzie. Co tu robić niepotrzebne napięcie - właśnie taki był, wyborny. Kolejne na liście utwory, w których przeplatały się nowe kompozycje jak "Ordovicium; the Glaciation of Gondwana" czy "Silurian: Age of Sea Scorpions" oraz starsze kompozycje jak "Firmament", kolejno brzmiały świetnie. Grupa dowodzona nieprzerwanie przez Robina Stapsa jest w doskonałej, a byćmoże i szczytowej formie. Gitary sieją aż miło, sekcja urzeka mocą i dokładnością wybijanej rytmiki, klawisze budują świetny klimat i dostarczają cennych ozdobników, a wokal... no cóż - tutaj największe zaskoczenie, bo Loïc Rossetti brzmi na żywo niemal kropka w kropke jak na albumach. I dotyczy to zarówno krzyków, czystych wokali, szeptów czy growlu, choć tu na koncertach trochę brakowało "głębi" - to jednak dotyczy 99% takich wokalistów, więc nie ma tutaj żadnego zarzutu. Na bis usłyszeliśmy jeszcze dwie z trzech części "Bathyalpelagic" czyli "Impasses" oraz "The Wish in Dream" (szkoda, że zabrakło "Disequillibrated" - cała trylogia byłaby pięknym zakończeniem koncertu), a także dodatkowo "Benthic: The Origin of Our Wishes".
Generalnie był to wieczór dobrych, bardzo dobrych i genialnych koncertów. Bardzo dobrze i zaskakująco wypadł Herod, dobrze - choć nie do końca w klimacie - odnaleźli się Panowie z Downfall Of Gaia, a genialnym występem uraczył nas The Ocean. Nagłośnienia "u Bazyla" po raz n-ty chwalił nie będę, to aktualnie jeden z fajniejszych tego rozmiaru klubów na mapie Polski, wizualnie też było wszystko na miejscu, choć skryci w gęstym dymie muzycy The Ocean chociaż na bisy mogli choć trochę przewietrzyć scenę i pokazać swoje oblicza. Niemniej całość wypadła znakomicie i z pewnością warto było pojawić się tego wieczora na Norwida 18A. Gratulacje też dla Winiary Bookings za przygotowanie koncertu! Szkoda tylko, że klub nie był choć trochę bardziej zapełniony, ale może następnym razem uraczeni tym co zobaczyli obecni widzowie przyprowadzą swoich znajomych, by pokazać im zjawisko jakim na metalowej scenie z pewnością jest The Ocean.