- RELACJA PROGROCK.ORG.PL -
- Tytułem wstępu -
Bartek Musielak: Nie wiem już ile razy wraz z kolegą Gabrielem sporządzaliśmy wspólną relację z jednego muzycznego wydarzenia, ale bardzo tę formę polubiłem. I chyba precedensem jest to, że ja piszę jako pierwszy, a on będzie mógł się z moim zdaniem zgodzić lub nie, albo w ogóle zwrócić uwagę na coś innego. Tym razem zapraszamy Was, Drodzy Czytelnicy ProgRock.org.pl, do zapoznania się z naszymi wrażeniami z jednego z najciekawszych muzycznych wydarzeń tego roku, a z pewnością jednym z najważniejszych dla miłośników dźwięków około-progresywnych, czyli festiwalu Prog In Park. Jego trzecia edycja miała miejsce w dniach 12 i 13 lipca w Warszawie, w okolicach klubu Progresja. Za zdjęcia w poniższej relacji odpowiada niezastąpiony Jan „Yano” Włodarski.
Gabriel Koleński: Prog In Park w Warszawie co roku odbywa się w innej lokalizacji. Tym razem padło na… parking. Za klubem Progresja znajduje się duży plac, na którym zazwyczaj można zostawić samochód (przydaje się na wyprzedanych koncertach, wierzcie mi). Bliskość wielkiego, szarego bloku może nie jest szczególnie atrakcyjna, ale teren został dobrze zagospodarowany, a akustyka tego osobliwego miejsca była zaskakująco dobra.
- DZIEŃ PIERWSZY -
BM: Niełatwa jest rola „otwieracza” na festiwalach, w szczególności o młodej godzinie piątkowej, ale enigmatycznemu projektowi Sermon udało się zebrać pod sceną całkiem spore grono słuchaczy. Warto to podkreślić, ponieważ o ów jednoosobowym projekcie niewiele wiadomo poza tym, że wydał znakomity (moim zdaniem) album „Birth of the Marvellous”. Materiał z tego krążka, osadzony stylistycznie gdzieś po sąsiedzku z Katatonią, oczywiście wypełnił nieco ponad pół godzinny występ. Twórca Sermon pomalowany kompletnie na czarno zajął miejsce w tyle sceny, a z przodu produkowali się zaproszeni przez niego młodzi instrumentaliści. Poradzili sobie bardzo dobrze, choć chwilami słychać było, że to ich sceniczny debiut, a swoje żniwo zebrała też pewnie lekka trema, niemniej sam koncert bardzo mi się podobał. Moja ocena to 7/10.
GK: Wspominałem, że akustyka nowej lokalizacji festiwalu była dobra. Może nie było tego słychać na początku koncertu Sermon, ponieważ pierwsze dźwięki, które dobiegały ze sceny, to przeraźliwe dudnienie. Na szczęście problem szybko został opanowany (brawo Panowie Dźwiękowcy!) i można było rozkoszować się koncertem. Oczywiście, jeśli ktoś lubi trudną muzykę, mroczny klimat i... ładne gitarzystki. Jak już wspomniał Bartek, na czele grupy stoi tajemniczy lider, pomalowany i ubrany na czarno (czarna czerń, chciałoby się zakrzyknąć), na zmianę krzyczący i śpiewający. To był ciekawy występ i dobry początek festiwalu. Moja ocena to 7/10.
BM: To już moje kolejne spotkanie koncertowe z Francuzami z Alcest, którzy ponownie mnie oczarowali. Tworzona przez duet Neige i Winterhalter muzyka z pogranicza shoegaze, post-rocka i black metalu ma tak rozmarzony i emocjonalny charakter, że trudno się jej czarowi nie poddać. To było iście magiczne 45-minut, w trakcie którego grupa postawiła na bardzo przekrojowy materiał. Były więc i utwory z ostatniego albumu „Kodama”, był akcent z genialnego „Les Voyages de l'Âme”, był powrót do wydanego niemal dekadę temu „Écailles de Lune”, a całość dopełnił „Délivrance” z albumu „Shelter”. Świetne brzmienie, świetna setlista, świetny koncert i tylko szkoda, że tak krótki. Moja ocena to 9/10.
GK: Na kolejny zespół czekałem niecierpliwie. Widziałem Alcest przed Anathemą w 2017 roku i nie spodobało mi się to, co usłyszałem. W tym roku postanowiłem dać zespołowi kolejną szansę. Słuchałem uważnie płyt i nagle coś zaskoczyło w mojej głowie. Przekonałem się. Występ Francuzów na Prog In Park spełnił moje oczekiwania. Uff, całe szczęście, bo inaczej trochę bym się załamał. Piękne, przestrzenne brzmienie (choć trochę rozchodziło się na boki), wyjątkowa atmosfera i mocna sekcja rytmiczna, zwłaszcza perkusista, który prowadził cały zespół do przodu, wprawiały w bardzo dobry nastrój. Moja ocena to 8/10.
BM: Miałem okazję zobaczyć Brytyjczyków na festiwalu Brutal Assault w 2016 roku, ale był to jedyny ich koncert bez basisty Amosa Williamsa (po szczegóły odsyłam do mojego wywiadu z Jamesem: LINK). Tym razem doświadczyłem koncertu TesseracT w pełnym składzie i na pełnej mocy. A moc ta była ogromna, gdyż proponowany przez formację progresywny metal gdyby mógł, to rozsadzał by kamienie. Widać to zresztą było po naładowanym energią wokaliście Danielu Tompkinsie. Fenomenalne nagłośnienie pozwoliło w pełni rozkoszować się potężnym brzmieniem nisko strojonych gitar i urokiem rytmicznych połamańców, których grupa dostarcza aż nadmiar. Moja ocena to 9,5/10.
GK: Nie jestem fanem TesseracT i raczej nim nie zostanę, dlatego w trakcie ich koncertu stanąłem z boku, by nie przeszkadzać innym. A co, pomyślałem sobie, sprawdzę akustykę i zdolności dźwiękowców. Test zdany na piątkę, z boku też było dobrze słychać. Panowie zaserwowali energetyczny i mocny set, a wokalista dwoił się i troił na scenie. Zespół miał mało czasu, dlatego muzycy mocno się spinali i pozostawili po sobie uczucie niedosytu. Zresztą to samo dotyczy koncertów Soen i Haken następnego dnia, ale o tym za chwilę. A co do TesseracT, to chociaż nie zacznę słuchać ich płyt, nie dziwię się, że tłumy walą na ich koncerty, a za postawę szanuję ich... jak najbardziej. Moja ocena to 8/10.
BM: Patrząc na skład pierwszego dnia festiwalu spodziewałem się, że koncert Fish najmniej będzie odpowiadał moim muzycznym upodobaniom. Ale trochę sam siebie zaskoczyłem, a raczej zaskoczył mnie ponad 60-letni Szkot, który okazał się być na scenie... jak ryba w wodzie. I choć jego głos nie brzmi już tak jak kiedyś, to koncertowo wciąż jest w swoim żywiole. Bardzo podobało mi się wykonanie „Man With A Stick”, które trochę mi się skojarzyło z „I Can’t Dance” Genesis, oraz kilka staroci takich jak „Vigil”, „Pipeline” czy klimatyczne i według zapowiedzi w każdym czasie aktualne „Credo”. Przyjemną niespodzianką była też obecność w zespole Fisha gitarzysty Johna Mitchella, znanego z It Bites czy Lonely Robot, który dał koncertowi dodatkowego uroku. Moja ocena to 7/10.
GK: Fish nie do końca pasował do klimatu imprezy i otaczających go zespołów, ale sentyment spowodował, że szedłem na jego koncert ze ściśniętym gardłem. Zdaję sobie sprawę, że Fish śpiewa inaczej niż kiedyś i nie jest w stanie wykonywać niektórych utworów tak jak dawniej. Nie mniej, możliwość usłyszenia na żywo takich kawałków jak „Big Wedge”, „Just Good Friends”, „Credo”, „Vigil”, „Internal Exile” czy nawet nowszych typu „Feast of Consequences” i „Man With A Stick” staje się coraz bardziej niepowtarzalna, ponieważ Fish niedługo kończy karierę muzyczną. Spełniło się również moje marzenie, ponieważ wreszcie usłyszałem „Lavender” na żywo. A że nie zabrzmiało tak jak kiedyś? Trudno, taka kolej rzeczy. I tak pójdę na każdy kolejny koncert Fisha, na który tylko dam radę. Moja ocena to 7/10.
BM: Po tym koncercie akurat wiedziałem czego się spodziewać i byłem dziwnie spokojny o to, że będzie to świetny występ, bo z Opeth spotykam się średnio raz na trzy lata i nigdy mnie nie zawiedli. Nie inaczej było tym razem: doskonałe brzmienie, świetna koncertowa prezencja, urocza konferansjerka Mikaela Åkerfeldta (on powinien zabrać się za stand-up!) oraz całkiem zgrabna, choć niestety nie zaskakująca setlista. Mogli się panowie trochę bardziej postarać, bo względem koncertu jaki zagrali na pierwszej edycji Prog In Park dwa lata temu nie zmienili w secie nic. Ot dodali do niego tylko „The Devil's Orchard”, a pozostałe utwory - w delikatnie zmienionej kolejności - zagrali te same. Miałem nadzieję na jakąś nowość, w szczególności zważywszy na okoliczności: 12 lipca premierę miał nowy utwór Opeth (którego według Åkerfeldta nie potrafią jeszcze zagrać na żywo...), a już we wrześniu wychodzi nowy album, którego trasa promująca niestety ominie Polskę. Dałbym tutaj maksymalną notę, ale ze względu na powyższe moja ocena to tylko 9/10.
GK: Gwiazdą pierwszego dnia trzeciej edycji Prog In Park był Opeth. Stali bywalcy koncertów Szwedów (tacy jak niżej podpisani) wiedzieli czego się spodziewać. Przekrojowej setlisty, profesjonalizmu i... Mikael Åkerfeldt Stand Up Show. Lider Opeth znany jest z gadatliwości i specyficznego poczucia humoru. I choć historie o pijanym Martinie Mendezie rozbijającym się na statku w Polsce podczas trasy po wydaniu „Still Life” czy poznaniu Józefa Skrzeka (którego nazwał Shrekiem, raczej nieprzypadkowo) słyszałem już kilka razy, trudno było się nie uśmiechnąć, gdy Mikael przywitał publiczność słowami: „Witajcie na Prog In Park...ing”. Co najważniejsze, Opeth pokazał, że nawet na parkingu można dać niesamowity koncert, który doskonale zabrzmi. I to bez względu na to, czy będzie to delikatna ballada z „Damnation” („In My Time Of Need”), skomplikowane technicznie nowe kawałki („Sorceress”, „Demon Of The Fall”, „Wilde Flowers”), czy ciężar i ryczenie w coraz bardziej kultowych „The Drapery Falls” i „Deliverance”. Zgadzam się z Bartkiem, że zespół nie zaproponował niczego nowego, ale i tak koncert był na wysokim poziomie. Póki co, Opeth w ogóle się nie starzeje i radzę wszystkim skrzętnie z tego korzystać. Moja ocena to 10/10.
- DZIEŃ DRUGI -
BM: Jedynym reprezentantem niezwykle bogatej polskiej sceny progresywnej na festiwalu Prog In Park była białostocka formacja Bright Ophidia i choć istnieją już niemal 20 lat (!), to było to moje pierwsze spotkanie z nimi na żywo. Spotkanie bardzo miłe, ponieważ twórczość grupy znam od dawna i nawet kilka płyt zbiera kurz na półce, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze z ich koncertami. Zaprezentowali się znakomicie, ba! - nawet powyżej moich oczekiwań. Bright Ophidia pokazała jak grać progresywny metal z odpowiednią mocą, jak popisywać się technicznymi umiejętnościami, nie przesadzając z udziwnianiem kompozycji, a także jak złapać świetny kontakt z publicznością, która po intensywnym pierwszym dniu mogła się w sobotę o godzinie 16:00 dopiero budzić. Super koncert Panowie i mam nadzieję, że moje szlaki koncertowe jeszcze nie raz przetną się z koncertowymi planami Bright Ophidia. Mója ocena to 8/10.
GK: Drugi dzień festiwalu Prog In Park III rozpoczął się od koncertu jedynego polskiego zespołu, który miał przyjemność wystąpić na Scenie Letniej Progresji, bo tak oficjalnie nazywa się to miejsce. Bright Ophidia prezentuje chyba najcięższą muzykę spośród wszystkich kapel, które pojawiły się na festiwalu. Ich techniczne, połamane i trudne dźwięki dobrze sprawdziły się na otwarcie drugiego dnia imprezy. W końcu warto obudzić się, choćby o 16:00. Takie kawałki jak „Magma”, „Set Your Madness Free”, „Stronghold” czy „My heart tells me - no” dobrze zabrzmiały na scenie Prog In Park. Gdyby było trochę ciszej, pewnie nic by się nie stało, ale muzycy z Białegostoku pokazali na co ich stać i dali z siebie wszystko, co nie jest proste, gdy ma się na to tylko pół godziny. Moja ocena to 8/10.
BM: Był to jeden z tych występów, na który czeka się z wypiekami na twarzy. Soen wydaje album za albumem (cztery krążki w siedem lat), a każdy trzyma bardzo wysoki poziom. Miałem już okazję zobaczyć tę grupę w koncertowym wydaniu, ale po występie w ramach Prog In park mam wrażenie, że podobnie jak z albumami - są z roku na rok coraz lepsi. Słyszałem pewne narzekania wśród publiczności, że było za głośno, że bas trochę dudnił, ale nie mogę się z tym zgodzić, bo dla mnie wszystko zagrało perfekcyjnie (no, może poza początkiem, kiedy wokal był bardzo cicho, ale trwało to góra 3 minuty). Szkoda, że dostali tak mało czasu, bo te trzy kwadranse minęły błyskawicznie, ale każdy kto ma taką możliwość powinien wybrać się na jeden z jesiennych koncertów klubowych Soen w Polsce. Świetnie wpisał się też w skład nowy gitarzysta Cody Ford, który popisał się na koniec koncertu wyśmienitym solo w „Lotus”. Moja ocena to 9,5/10.
GK: Kolejny występ był chyba jednym z tych najbardziej wyczekiwanych. Ludzie w koszulkach Soen niemal dorównywali tym w koszulkach Dream Theater. Gdy usłyszałem pierwsze dźwięki „Covenant”, nie mogłem się nie zachwycić, ponieważ to mój ulubiony utwór z ostatniej płyty zespołu, zatytułowanej „Lotus”. Z nowego krążka panowie zagrali również „Lascivious”, „Martyrs” i utwór tytułowy. Do tego „Opal” i „Sectarian” z „Lykaia” i „Savia” z debiutu i mamy pełnię szczęścia? No nie, by to osiągnąć, występ musiałby trwać dwa razy dłużej. Organizatorzy chyba też zdają sobie z tego sprawę, ponieważ już są ogłoszone dwa koncerty Soen w Polsce we wrześniu. Przedsmak tego można było poczuć na Prog In Park III (osobiście był to mój pierwszy kontakt z Soen), ale by dać się porwać twórczości grupy na całego, musimy jeszcze trochę poczekać. Moja ocena to 8/10.
BM: Ten koncert zleciał mi chyba najszybciej ze wszystkich, bo 45 minut jakie dostał na swój występ Haken gdzieś mi po prostu zniknęło. Koncert jaki zaprezentowali Brytyjczycy mógłby być muzyczną definicją tego, jak brzmieć powinien progresywny metal w XXI wieku. To jak prezentują się na żywo pozwala mi stwierdzić, że zostawiają w tyle całą konkurencję - oczywiście w swojej kategorii. Setlistę zdominował materiał z ubiegłorocznego „Vector”, ale przecież nie mogło zabraknąć także brawurowo wykonanego „Cockroach King”. Szkoda tylko, że w jednym z kluczowych momentów w „1985” zawiodła technika i wejście w klawiszowe solo Diego Tejeida się nie udało, ale i tak był to znakomity koncert. Gdyby jeszcze było choć o kwadrans dłuższy... Moja ocena to 9,5/10.
GK: Jedyny problem dotyczący występu Haken na Prog In Park był właściwie ten sam co w przypadku Soen. Było za krótko. Poza tym, to co muzycy zaprezentowali w Warszawie, to wzór koncertu rockowego, nawet takiego festiwalowego. Od początku było mnóstwo fantastycznej energii i emocje na najwyższych poziomie. Cały zespół nawiązywał kontakt z publicznością i zagrzewał ją do zabawy, kipiąc przy tym czystą radością. W krótkim secie zmieściła się prawie połowa najnowszej płyty, „Vector” („Puzzle Box”, „A Cell Divides”, „Nil by Mouth”) oraz „Earthrise” i „1985” z „Affinity” i „Cockroach King” z „The Mountain”. Dla mnie to była setlista – marzenie i pocieszenie po przegapionym koncercie Haken w Krakowie. Moja ocena to 10/10.
BM: I oto bodaj największe zaskoczenie całego festiwalu - trio dowodzone przez bardzo utalentowanego i doświadczonego gitarzystę Richiego Kotzena (ex-Poison, ex-Mr. Big oraz The Winery Dogs). Była to muzyczna uczta dla miłośników instrumentalnej wirtuozerii, ale takiej, która przez poziom skomplikowania nie ujmuje muzyce wartości emocjonalnej. Nie udało mi się niestety całego koncertu obejrzeć w skupieniu, bo czekałem wówczas w dość długiej kolejce po jedzonko, ale to co było słychać ze sceny bardzo mi się podobało. Oczywiście grana przez Kotzena muzyka to nic specjalnie odkrywczego, ale za to jest wyjątkowo przebojowa, przepełniona pozytywną energią, wirtuozerska i po prostu bardzo przyjemna. Taki rock and roll powinien grać w radio, a takie koncerty niech promotorzy serwują nam jak najczęściej. Moja ocena to 8,5/10.
GK: Wydaje mi się, że Richie Kotzen był zagadką dla wielu uczestników tegorocznej edycji Prog In Park. Osobiście zadałem sobie trochę trudu i posłuchałem płyt Kotzena przed festiwalem. Na żywo Richie zabrzmiał dokładnie tak, jak się tego spodziewałem. Formuła power trio zdaje się być nieśmiertelna. Richie Kotzen, jego gitary i fantastyczna sekcja rytmiczna zgotowały publiczności Prog In Park lepsze przedstawienie niż niejeden siedmioosobowy kolektyw. Mieliśmy do czynienia z próbką rewelacyjnej fuzji hard rocka, bluesa i soulu na najwyższym poziomie, w wykonaniu ludzi, którzy doskonale czują taką muzykę. Mocny głos Kotzena, jego ekwilibrystyczne solówki gitarowe oraz solówki sekcji rytmicznej (tak, tak) i atmosfera tego występu pokazały, że to był doskonały pomysł, by zaprosić Kotzena na festiwal. Wszystkie utwory zabrzmiały świetnie, ale moimi faworytami były „Riot”, „Bad Situation”, „Love Is Blind”, „Doin' What the Devil Says to Do” i „Help Me”. Moja ocena to 10/10.
BM: Przed koncertem Dream Theater miałem dwie główne obawy: o formę wokalną Jamesa LaBrie oraz o to, czy Mike Mangini dosięgnie wysoko zawieszonych talerzy. Obie obawy okazały się przesadzone, bo Mangini talerzy dosięgnął, a LaBrie... cóż, potrafi zaśpiewać lepiej, ale potrafi też dużo gorzej. Generalnie Teatr Marzeń już dawno przestał spełniać moje muzyczne marzenia, może przez to, że widziałem ich już sześć razy, przy czym pierwszy w zamierzchłym roku 2005. Niemniej tegoroczny koncert był nawet całkiem znośny, choć było kilka dużych minusów. Po pierwsze coś panowie pozmieniali (in minus) w „Dance Of Eternity”, po drugie LaBrie spieprzył koncertowo „As I Am”, a po trzecie było za głośno i dopiero ze znacznej odległości dało się tego w miarę przyjemnie słuchać. Nie będę jednak zbyt krytyczny, bo doświadczyłem Dream Theater i w gorszym wydaniu (Metal Hammer Festival w 2015), więc... moja ocena to 5/10.
GK: Główną gwiazdą Prog In Park III był Dream Theater. Kiedyś był to jeden z moich ulubionych i najważniejszych dla mnie zespołów, później emocje nieco opadły. Dopiero teraz miałem okazję, by pierwszy raz zobaczyć zespół na żywo. Mam mieszane uczucia wobec tego występu. Muzycznie było bez zarzutów, ponieważ instrumentaliści Dream Theater to uzdolnieni profesjonaliści, którzy doskonale wykorzystują swoje umiejętności. Oglądanie Johna Petrucciego i Jordana Rudessa w akcji to czysta przyjemność. Sekcja rytmiczna, szczerze mówiąc, nie zrobiła na mnie jakiegoś większego wrażenia. Najbardziej kontrowersyjna pozostaje oczywiście kwestia wokalu. James LaBrie, podobnie jak Fish, obecnie śpiewa inaczej niż kiedyś, tylko że w tym przypadku, jest to dużo bardziej zauważalne i ma poważniejsze konsekwencje. Utwory Dream Theater bez mocnego, czystego wokalu brzmią znacznie bardziej ubogo. Nawet kawałki z nowej płyty brzmią inaczej, co każe zastanowić się, co musiało zadziać się w studiu, bo na płycie LaBrie brzmi całkiem nieźle. Nagłośnienie finałowego występu na Prog In Park również nie było idealne, wróciło dudnienie, było też mało selektywnie. Moja ocena to 6/10.
- PODSUMOWANIE -
BM: I tak trzecia edycja Prog In Park przeszła do historii, choć była to z pewnością najbardziej udana pod kątem muzycznym odsłona tego festiwalu. Dzień pierwszy oferował występy bardzo różnorodne, ukazujące różne odcienie progresywnej muzyki. A dzień drugi zadowolił zarówno miłośników instrumentalnych popisów, jak i widzów poszukujących w muzyce wyjątkowych emocji. Panie i Panowie z Knock Out Productions oraz Progresji stanęli na wysokości zadania i zaserwowali nam festiwal doskonale zorganizowany, ze świetnym line-upem, wyjątkowo punktualnymi występami, bogatą ofertą około-muzyczną (merch, gastronomia, spotkania z muzykami itd.) i świetną atmosferą, do której przyłożyła się oczywiście także publiczność. Po przygodach jakie ten festiwal przechodził w ubiegłym roku udała się edycja, która na długo zapadnie mi w pamięć. Mogę teraz śmiało powiedzieć, że w Polsce mamy festiwal progresywny na światowym poziomie i nazywa się on Prog In Park. Mam tylko nadzieję, że imprezie uda się wrócić do amfiteatru w Parku Sowińskiego (oraz że planują to Organizatorzy), który był o wiele bardziej klimatycznym miejscem niż zaplecze Progresji. I wówczas Mikael Åkerfeldt nie będzie już sobie mógł żartować, że oto gra na parkingu (przeinaczył nazwę festiwalu na „Prog In Parking Lot”). Do zobaczenia za rok!
___
Tekst: Bartłomiej Musielak, Gabriel Koleński
Fotografie: Jan Włodarski
___
Szczególne podziękowania dla Organizatorów festiwalu: Knock Out Productions oraz Progresja Music Zone