Gdyby muzyka potrafiła przenosić w inne miejsca to ta, którą tworzy irlandzki God Is An Astronaut - zgodnie zresztą z nazwą grupy - przenosiłaby w kosmos. Wrażenie to jest jeszcze bardziej spotęgowane kiedy słyszy się ją zaprezentowaną na żywo. 17 lipca 2019 roku mieliśmy przyjemność ponownie gościć Irlandczyków w Polsce, tym razem we wrocławskim klubie Zaklęte Rewiry. I koncert ten był iście kosmiczny.
Najpierw jednak na scenę wmaszerowali panowie z 4dots (stylizowane na "[::]"). Formacja trochę na przekór własnej nazwie to trio w dość klasycznej rockowej konfiguracji: perkusja, bas i gitara. Grupę miałem już okazję zobaczyć kilka lat temu jako support Obscure Sphinx, jednak z tamtego koncertu niewiele pamiętam - musiał nie być szczególnie zapadający w pamięć. Inaczej z pewnością będzie w przypadku koncertu we Wrocławiu. Występ ten bardzo mnie się spodobał, panowie zabrzmieli przekonująco, mocno, prezentowali się na scenie bardzo klimatycznie, przy tylnym oświetleniu. Niestety świetlik czasami nie nadążał lub z drugiej strony - wyprzedzał muzykę i błyskał nieco zbyt intensywnie, ale to akurat nie kwestia zespołu. Muzycy skupili się (jak mniemam) na jedynym swoim wydawnictwie, tj. "Aux::In" z 2016 roku, choć trudno mnie jako laikowi z pewnością to stwierdzić. Być może zagrali też coś nowego, w końcu 3 lata to już dość długo i przydałby się jakiś nowy krążek. Sam koncert natomiast był bardzo atrakcyjny. Rzecz z pewnością dla miłośników post-rocka a'la Red Sparrowes, albo post-metalu a'la Isis. Do tego bardzo mi się spodobało lekko Tool-owe brzmienie linii basu. W skali szkolnej koncert na solidną piątkę!
Po krótkiej przerwie deski sceny Zaklętych Rewirów już czekały na główne danie tego dnia, czyli God Is An Astronaut. Najpierw na scenie pojawił się klawiszowiec i basista, co wskazywało, że koncert rozpocznie tytułowy utwór z najnowszego krążka "Epitaph". Po krótkim wstępie na pianino i bas do kolegów dołączyła reszta zespołu i przy niemałych brawach ze strony publiczności przeszli do drugiej, mocniejszej części kompozycji. Niestety pierwszy utwór nie zabrzmiał najlepiej, było trochę za głośno, ginęła w brzmieniu gitar prawie cała perkusja poza werblem. Pierwszy utwór jednak można przeboleć, bo to często czas na ostatnie poprawki ze strony dźwiękowców. O tym, że czas ten wykorzystali oni owocnie przekonać się można było już przy drugim kawałku, tj. "Mortal Coil" (również z zeszłorocznego albumu), który zabrzmiał już bezbłędnie. Po tym utworze Torsten Kinsella przywitał się z publicznością oraz zapowiedział, że choć promują wciąż album "Epitaph" poświęcowy jego zmarłemu 7-letniemu kuzynowi, to na koncertach łączą materiał z tegoż krążka ze starszymi kompozycjami tak, aby zbudować jedną, spójną historię. Na dowód tego chwilę potem zabrzmiały znakomite "The End Of The Beginning" z płyty o tym samym tytule, "Frozen Twilight" z "A Moment Of Stillness" oraz tytułowy numer z "All Is Violent, All Is Bright". Wszystkie te trzy kompozycje mają już grubo ponad 10 lat (najstarsza ponad 17), ale jak się okazało doskonale pasują do klimatu, w jaki wprowadziły pierwsze utwory. Po nich ponownie wróciliśmy do "Epitaph", z których Irlandczycy zaprezentowali "Seance Room" oraz "Medea". Drugi z tych utworów w szczególności zasługuje na uwagę, ponieważ na żywo brzmi o wiele bardziej dosadnie, a ściana dźwięku w finale sprawia, że nogi w kolanach się uginają. I to by było tyle jeśli chodzi o promocję nowej płyty, muzycy zagrali cztery z siedmiu obecnych na niej utworów. Zaczął się natomiast swoisty koncert hitów, bo kolejno usłyszeliśmy "Forever Lost", "Suicide By Star", "From Dust To the Beyond" oraz dwie kompozycje z poprzedniego albumu "Helios / Erebus" - "Centralia" i kawałek tytułowy. Do pełni szczęścia zabrakło chyba tylko "The Last March" i "Echoes", a mi osobiście "Fireflies and Empty Skies", ale nie można mieć wszystkiego.
Koncert był więc znakomity - zarówno jeśli chodzi o setlistę, jak i o samo wykonanie. God Is An Astronaut są aktualnie jednym z najważniejszych zespołów post-rockowych świata i potrafią to udowodnić na koncertach. Brzmieniowo były małe problemy na początku, ale zostały szybko skorygowane. Wizualnie grupa zaprezentowała się świetnie i to tylko z wykorzystaniem zwykłych świateł scenicznych. Być może przydałby się jeszcze jakiś ekran z klimatycznymi wizualizacjami, ale to tylko takie moje zachcianki. Klub był wypełniony dość solidnie, choć do sold-out'u jeszcze sporo brakowało (a dodatkowo sala w Zaklętych Rewirach została nieco pomniejszna przez zwisające z tyłu zasłony). Niemniej widać było, że grupa posiada w Polsce konkretną grupę wiernych fanów, którzy zresztą ciepło i bardzo pozytywnie przyjęli Irlandczyków we Wrocławiu. Na uwagę zasługuje także bardzo dobry support. To był zaiste znakomity, środowy wieczór - oby więcej takich wydarzeń w Polsce, nawet w środku tygodnia. A wszystko to za sprawą Winiary Bookings, którzy organizowali ten koncert. Dzięki Panowie!