A+ A A-

Summer Fog Festival 2019

Nowe inicjatywy koncertowe zwykle niosą ze sobą ryzyko i budzą wątpliwości wielu ludzi. Bo jak nie wiadomo o co chodzi, to lepiej skrytykować, tak na wszelki wypadek. Summer Fog Festival zachwycał od początku oryginalnym składem zespołów, które w większości święciły triumfy wiele lat temu i nie znajdowały się nigdy na pierwszych stronach gazet. Z wyjątkiem Nicka Masona, choć gwarantuję, że gdybym zrobił ankietę uliczną, to może 60% osób wiedziałoby co to Pink Floyd, ale w tym tylko z 5% umiałoby podać nazwisko perkusisty. Taki mamy klimat. Decyzję o przeniesieniu imprezy z Kortów Legii na Torwar przyjąłem ze wzruszeniem ramion. Obiekty znajdują się blisko siebie, a plener nie jest mi niezbędny do życia. W trakcie festiwalu trochę padało, więc może nawet dobrze się stało. Dużo mówi się o skromnej frekwencji w trakcie koncertów (może oprócz Masona). Dla organizatorów to z pewnością wada, dla mnie nie. Mniej ludzi to mniejsze kolejki, brak ścisku i więcej tlenu. Niedawny koncert Dead Can Dance był wyprzedany i nawet wysoko na trybunach nie było czym oddychać.
Przejdźmy do meritum. Festiwal rozpoczął koncert AMAROK. Zespół Michała Wojtasa pozostaje na fali wznoszącej (oj, mam wrażenie, że pisałem o tym już co najmniej w kilku miejscach) i ostatnio gra dość często. Dla mnie każdy koncert Amarok to czysta przyjemność i nie inaczej było tym razem. Pół godziny to mało, by zawojować publicznością, zwłaszcza tak skromną, ale zespół przyjął to godnie i zagrał profesjonalnie. A przestrzeń Torwaru doskonale wypełniła się eteryczną twórczością Amarok. Poza utworami z najnowszej płyty, „The Storm” („Warm Coexistance”, „tytułowy” i „The Song Of All Those Distant”, z czego w dwóch ostatnich gościnnie na klawiszach zagrał Michał Kirmuć, który zresztą prowadził całą imprezę), zespół zaprezentował również „Anonymous” i „Nuke” z albumu „Hunt”.
Kolejna propozycja organizatorów festiwalu to absolutna jazz rockowa uczta. Występ SOFT MACHINE był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałem. Profesjonalny, bardzo techniczny i ekwilibrystyczny, trochę awangardowy, a trochę przebojowy oraz niesamowicie stylowy. Obecny skład to dawny Soft Machine Legacy, czyli gitarzysta John Etheridge, perkusista John Marshall, basista Roy Babbington oraz grający na saksofonie, flecie i klawiszach Theo Travis. Trzech pierwszych panów grało w Soft Machine jeszcze w pierwszej połowie lat 70-tych, a Travis to młodszy, zdolny kolega, który współpracował między innymi z Robertem Frippem i Stevenem Wilsonem. Panowie przeplatają starsze utwory z nowymi, w tym z pochodzącymi z zeszłorocznego albumu „Hidden Details”. Mimo, że każdy z muzyków tego zespołu pochodzi z najwyższej półki, na mnie największe wrażenie zrobił perkusista John Marshall, który wygląda jakby miał za chwilę zejść z tego świata, ale gra jak rasowe zwierzę koncertowe (miał nawet swoją solówkę!). Dzięki barwnej konferansjerce Johna Etheridge’a dowiedzieliśmy się, że gitarzysta brał udział w londyńskim koncercie zorganizowanym po śmierci Jarosława Śmietany, album „Third” jest najpopularniejszy w dorobku Soft Machine, a nazywanie płyt zgodnie z chronologiczną numeracją to słaby pomysł…
Następnie na scenie zainstalowała się grupa BELIEVE. Gitarzysta Mirek Gil z zespołem, podobnie jak ich koledzy z Amarok, nie mieli zbyt wiele czasu na występ, ale i tak wykazali się równym profesjonalizmem, co pozostali artyści. Obecne koncerty Believe to połączenie muzyki z teatrem, co pokazał również występ na Summer Fog Festival. Wokalista Łukasz Ociepa, mimo okrojonego z racji czasu repertuaru wciąż promowanego albumu „VII Widows”, zdecydował się na bogaty zestaw rekwizytów, który stale się powiększa. Pomalowane na czarno ręce wokalisty, kartki z fragmentami tekstów, zapalony papieros, parasol pełen płatków róż (tak sądzę…), kolorowy proszek czy płonąca róża ubarwiły występ warszawskiego zespołu. To co dzieje się na scenie, na szczęście nie zakłóca najważniejszego, czyli muzyki. Believe ograło materiał z ostatniego albumu w wielu miejscach, dlatego mimo sporego skomplikowania formalnego, poszczególne utwory zabrzmiały bardzo dobrze. Zwłaszcza będące znakiem firmowym unisona gitara-skrzypce oraz emocjonalne solówki Gila.
Gdy zobaczyłem w ogłoszeniu składu festiwalu, że wystąpi na nim DAVID CROSS & DAVID JACKSON, to po krótkim rozeznaniu doszedłem do wniosku, że będzie bardzo awangardowo (tak, to słowo pojawia się w tym tekście kilkukrotnie). Połączenie King Crimson z Van Der Graaf Generator oraz wspólny album obu panów wróżyły wrażenia z gatunku tych „interesujących”. Okazało się, że chodzi o regularny występ The David Cross Band z gościnnym udziałem Davida Jacksona. Czyli wciąż bardzo technicznie, nieszablonowo i na wysokim poziomie wykonawczym, ale jednak bardziej piosenkowo. Nie zagłębiam się w setlistę, ponieważ nie jestem specem od twórczości Davida Crossa, ale zaskoczyła mnie moc i ciężar występu. Momentami było wręcz hard rockowo lub nawet bardziej. Fenomenem okazał się być grający na gitarze wokalista Jinian Wilde, który jest w stanie zaśpiewać zasadniczo wszystko. Od przypominającego kobiecy śpiew falsetu, przez standardowy rockowy zaśpiew, aż po bardzo niskie tony. A „Starless” zaśpiewał lepiej niż Jakko Jakszyk miesiąc temu… Zespół Davida Crossa nie zaprezentował nic z repertuaru Van Der Graaf Generator, ale w koncertowym secie pojawił się jeszcze „Exiles” King Crimson.
A teraz to, na co wszyscy czekali. Tłum pod sceną nie tyle zagęścił się, co wreszcie powstał, choć w dalszym ciągu było luźno, więc można było poruszać się dość swobodnie. Za sceną wielki baner z logiem zespołu i specyficznie ustawione oświetlenie, w tym czerwone, pulsujące serce. „The heartbeat of Pink Floyd” głosi jeden ze sloganów marketingowych opisujących NICK MASON’S SAUCERFUL OF SECRETS i trudno się z tym nie zgodzić. Gdy ze sceny popłynęły pierwsze dźwięki „Interstellar Overdrive” już było wiadomo, że będzie dobrze. Myślę, że kluczem do sukcesu tego występu, oprócz profesjonalnego podejścia i pięknej oprawy, był skład zespołu, który towarzyszy Masonowi. Przede wszystkim, chciałbym wyróżnić wieloletniego współpracownika Masona (i nie tylko, zobaczcie listę w Internecie, oczy bieleją), basistę Guya Pratta oraz znanego ze Spandau Ballet gitarzystę Gary’ego Kempa. Panowie dzielili się również obowiązkami wokalnymi (choć właściwie wszyscy śpiewali, poza Masonem). Zespół był doskonale zgrany i kipiał pozytywną, rockową energią. Nie miało się poczucia obcowania z wynajętymi muzykami sesyjnymi, którzy byli w pracy, tylko grupą kumpli, którzy fantastycznie czują się ze sobą na scenie. Repertuar, który prezentowała grupa Nicka Masona, był powszechnie znany, ponieważ setlisty krążyły w Internecie od samego początku. Było wiadomo, że zespół nie wykona niczego nagranego przez Pink Floyd od 1973 roku włącznie. Jednak chyba nikt się nie spodziewał, że dawno nie wykonywane, również przez innych byłych członków słynnego kwartetu, utwory zabrzmią tak rewelacyjnie. Wspaniałe wykonania „Astronomy Domine”, „Lucifer Sam”, „Remember a Day”, „Arnold Layne”, „ Let There Be More Light” czy “See Emily Play” przenosiły wprost do przełomu lat 60-tych i 70-tych. Era „swingującego Londynu” odżyła raz jeszcze. Porywały również wykonany z użyciem ogromnego gongu „Set the Controls for the Heart of the Sun” (“zawsze zazdrościłem Rogerowi Watersowi, że gra na tym gongu, dlatego dziś to ja będę Master Gongster” – Nick Mason) oraz wyczekiwany chyba przez większość publiczności „One of These Days”. Ostatnia, choć jedna z najważniejszych kwestii, to kondycja Nicka Masona. Siedemdziesięciopięcioletni perkusista ma się świetnie, młodsi muzycy powinni uczyć się od niego, nie tylko jak grać, ale i jak starzeć się z godnością. Chciałbym kiedyś funkcjonować na podobnym poziomie w wieku Masona, ale to pokolenie jest ulepione z innej gliny, my raczej nie mamy na to szans.
Nie ukrywam, że z Torwaru wychodziłem szeroko uśmiechnięty. Jedyne, co naprawdę mogło przeszkadzać, to momentami nagłośnienie. Niepokojąco głośno zaczęło się robić już podczas występu Davida Crossa, ale na Masonie miałem wrażenie, jakby ktoś pod koniec zasnął na pokrętłach. Dźwięki ostro świdrowały uszy. Poprzedniego dnia widziałem Neurosis w Progresji i czasem moc obu koncertów była porównywalna, co niekoniecznie jest zaletą. Jednak łatwo przełknąć tę gorzką pigułkę, ponieważ można popić ją hektolitrami miodu. Wrażenia ze wszystkich występów, zwłaszcza tych zagranicznych, będą niezapomniane i niestety nie wiadomo, czy kiedykolwiek się powtórzą. Believe i Amarok pewnie zobaczę jeszcze nie raz, ale w przypadku pozostałych kapel nie jestem już taki pewien…
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Robert Świderski liveshot.com.pl

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.