A+ A A-

Ino-Rock Festival 2019

Jest 25 sierpnia. Mamy wyjątkowo ciepły, przyjemny i spokojny wieczór, a ja właśnie spisuję, a przynajmniej zaczynam, moje wspomnienia z dwunastej edycji festiwalu Ino Rock, który wczoraj odbył się w Inowrocławiu. Początek imprezy przebiegał bardzo spokojnie. Frekwencja była umiarkowana, dlatego zastanawiałem się gdzie ten słynny rekord. Jak się później okazało, rekord przyszedł dopiero w drugiej połowie dnia. Czyli standardowo.
Zanim zapędzę się aż tak daleko, wspomnę o artystce, która miała przykry (albo i nie) obowiązek otworzyć festiwal. JOANNA VORBRODT podeszła do tej kwestii bez kompleksów, co świadczy o wielkiej klasie wokalistki. Ba, nie tylko wokalistki. Joanna grała również na thereminie i bębnach. Towarzyszył jej mąż, który między innymi grał na gitarze (tak, były solówki i to nie byle jakie!) i śpiewał głosem przetworzonym przez efekty. Mimo kojarzących się jednoznacznie tytułów „Obudź się Warszawa” i „O północy nad Wisłą”, kompozycje Joanny są uniwersalne. Żeby zachwycić się „Jedyną taką jesienią” czy „Całkowitym zaćmieniem”, nie trzeba znać stolicy naszego kraju. Tajemnicza atmosfera, ciekawe aranżacje i transowość mogą przemówić do każdego, choć łatwiej byłoby o efekt w małym, ciemnym klubie. Nie mniej, fajnie, że organizatorzy dali szansę Joannie Vorbrodt, a my mogliśmy usłyszeć dwa nowe utwory – „Będę tęsknić” i „Zeszły rok pod chińskim psem”.
Następny wykonawca, który pojawił się na scenie podczas tegorocznej edycji Ino Rock Festival również pochodzi z Warszawy. Ciekawe, że w tym roku organizatorzy postawili praktycznie na dwa miasta – naszą stolicę i Liverpool, w którym założone zostały Anathema i Antimatter (choć Mick Moss urodził się w Londynie). Crippled Black Phoenix ciężko przypisać jakiekolwiek pochodzenie, ponieważ tam prawie każdy muzyk jest z innego zakątka świata. Wróćmy jednak do LION SHEPHERD, na który czekała spora część festiwalowej publiczności. Zespół Kamila Haidara i Mateusza Owczarka zdobywa coraz większe uznanie, zwłaszcza po dołączeniu do składu perkusisty Macieja Gołyźniaka i wydaniu płyty „III”. Obecnie grupa występuje w poszerzonym składzie, dzięki czemu muzycy korzystają z rozbudowanego instrumentarium. Jeśli mnie pamięć i wzrok nie mylą, to zespołowi towarzyszyła na scenie Karolina Skrzyńska, która swego czasu występowała ze swoim kwartetem przed Lion Shepherd. W Inowrocławiu zespół zaprezentował się ze swojej najlepszej strony, dając profesjonalny występ na wysokim poziomie. Zagadkowy był tylko brak kontaktu z publicznością, który później został wyjaśniony przez Kamila. Wokalista zdradził, że dwa dni wcześniej zmarł jego przyjaciel, któremu zadedykowany został utwór „Infidel Act Of Love”.
Z podekscytowaniem, ale też i lekkim niepokojem oczekiwałem na koncert CRIPPLED BLACK PHOENIX. Ten zespół był moim wielkim odkryciem 10 lat temu, ale bałem się, że te ponuraki mogą przestraszyć się otwartej przestrzeni. Niepotrzebnie. Panie i Panowie wyszli na scenę i dali z siebie wszystko. Zespół był bardzo dobrze przygotowany i jak zwykle grał z pełnym zaangażowaniem, ale w trakcie ich występu nie zabrakło luzu i humoru (piwo i wino na scenie, przybijanie piątek po dobrze odegranym „Great Escape”). Ukoronowaniem tego aspektu występu grupy Justina Greavesa było zaśpiewanie po angielsku (przez muzyków) i po polsku (przez publiczność) „Sto lat” dla perkusisty Bena Wilskera, który miał tego dnia urodziny. Zeszłoroczny album, „Great Escape”, miał swoją reprezentację w setliście (oprócz intro i pierwszej części utworu tytułowego, również „To You I Give” i „Nebulas”), ale zespół grał przekrojowo, sięgając m.in. do albumów „Bronze” („No Fun”, „Champions Of Disturbance” i „We Are The Darkeners”) oraz „I, Vigilante” („We Forgotten Who We Are” i „Fantastic Justice”). Jedyne czego mi brakowało, to czegokolwiek z płyty „White Light Generator”, którą z jakiegoś powodu zespół od dawna konsekwentnie omija na koncertach. Poza tym, połączenie magicznej, choć nieco mrocznej atmosfery z ciężarem i wciągającym transem sprawdziło się po raz kolejny.
Na występ ANTIMATTER czekałem niecierpliwie z prostej przyczyny. To jedyny zespół z tegorocznego składu Ino Rocka, którego nigdy wcześniej nie widziałem na żywo. Standardowo, koncert rozpoczął się od pierwszego utworu z najnowszej płyty. „The Third Arm” zabrzmiało potężnie, zwłaszcza z oficjalnym teledyskiem wyświetlanym na wielkim ekranie za plecami muzyków (Joanna, LS i CBP też tak mieli, ale u pierwszych dwóch grafiki były mało wyszukane, a u ostatnich statyczne i wszystkie pochodziły z okładki „Great Escape”). „Black Market Enlightenment” miało oczywiście większą reprezentację w postaci „Partners In Crime”, „Sanctification” (na żywo bez saksofonu) i „Between The Atoms”. Widać, że Mick Moss nie lubi prostych rozwiązań i zamiast oczywistych „hitów” zaproponował utwory trudniejsze, bardziej wymagające. Trochę rekompensowały to mroczne przeboje z „The Judas Table” („Black Eyed Man”, „Stillborn Empires” i „Can Of Worms”) oraz „Fear Of A Unique Identity” („Paranova”, „Monochrome”, ale zamiast „Firewalking” czy „Uniformed & Black” - „Wide Awake In The Concrete Asylum”). Setlistę dopełniły starsze utwory - „The Last Laugh” z „Saviour” oraz „Redemption” i tytułowa z „Leaving Eden”. Występ Antimatter był niesamowicie klimatyczny, nastrojowy w lżejszych momentach i porywający w tych bardziej dynamicznych. Zespół Micka Mossa dwoi się i troił na scenie, a lidera rozpierała energia i radość. Pozytywne emocje, mimo mrocznej muzyki, było czuć obustronnie, ponieważ koncertów Brytyjczyków został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność.
Główna gwiazda wieczoru, ANATHEMA, weszła na scenę w glorii i chwale. Niestety, od samego początku występ prześladowały różne problemy techniczne i tak było prawie do końca. Piękne wizualizacje, zapowiadające „Can’t Let Go”, nie rekompensowały szumów i trzasków, które dochodziły z głośników. Przez chwilę bałem się, że koncert zostanie przerwany. Później jakoś udało się to mniej więcej okiełznać, ale muzycy często robili krótkie przerwy i konsultowali się z technikami. Sam Daniel Cavanagh przyznał, że mają „ciężki wieczór”. Mimo to, zespół obronił się prezentując najpiękniejsze fragmenty swojej dyskografii. Nie było zaskoczeń, ale nie zabrakło emocji, a fani Anathemy dostali to, po co zawsze przychodzą na koncerty ulubionej grupy: „Endless Waves”, „The Optimist”, „Thin Air”, „Springfield”, „Storm Before The Calm” i „Closer” zagrane jedne po drugim. Podczas obowiązkowego wykonania „A Natural Disaster” zespół poprosił publiczność o włączenie latarek w telefonach, co dało fajny efekt w ciemności. O cudownym głosie Lee Douglas chyba nie muszę mówić, bo od dobrych kilku lat jest to jedna z najmocniejszych stron Anathemy. W „Distant Satellites” Vincent oczywiście grał na wielkich bębnach, czyli wszystkie sztuczki pozostały na swoich miejscach. Na szczęście bez zmian pozostało również doskonałe wykonanie obu części „Untouchable”. Pod koniec występu, wstęp do „Shine On You Crazy Diamond” zamienił się w „Fragile Dreams”, a na wyproszony bis usłyszeliśmy „Deep”. Tak jak napisałem wcześniej, bez zaskoczeń, ale z klasą i wyczuciem.
Ino Rock Festival ma to do siebie, że niestety bardzo szybko przebiega i nagle okazuje się, że to koniec, mimo że występy poszczególnych wykonawców, zwłaszcza tych zagranicznych, są całkiem długie. Organizacyjnie było bez zarzutów, bo koncerty rozpoczynały się i kończyły bardzo punktualnie. Niestety kolejki do jedzenia i piwa były z upływem czasu coraz dłuższe, nad czym można by popracować. Mogło to jednak wynikać z frekwencji, która naprawdę była rekordowa, na Anathemie bawiło się chyba jeszcze więcej osób niż dwa lata temu na Pain Of Salvation. To co mogło męczyć lub irytować, to kwestia nagłośnienia. Niestety dźwiękowcy często dochodzili do wniosku, że głośniej znaczy lepiej, co rzadko jest prawdą. Już podczas występu Joanny Vorbrodt dźwięk dudnił, podczas Antimatter huczało coraz bardziej, a Anathema rasowo siekała po uszach. Chyba pierwszy raz w życiu żałowałem, że nie mam stoperów w uszach w plenerze, do czego nie jestem przyzwyczajony. Poza tymi mankamentami, każdy sam oceni czy drobnymi czy nie, to był wspaniały dzień, wieczór, a w końcu noc. Dobrze dobrani, pasujący do siebie, ale bardziej urozmaiceni niż rok wcześniej wykonawcy, świetna atmosfera i muzyka nadrabiały wszelkie niedociągnięcia. Wiecie, że muszę trochę ponarzekać, ale spokojnie, za rok też przyjadę, trochę ponarzekam, a przede wszystkim będę się świetnie bawił i polecał każdemu.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Jan"Yano"Włodarski

 



 



 

 

© Copyright 2007- 2023 - ProgRock.org.pl
16 lat z fanami rocka progresywnego!
Ważne! Nasza strona internetowa stosuje pliki cookies w celu zapewnienia Ci maksymalnego komfortu podczas przeglądania serwisu i korzystania z usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. W każdej chwili możesz zmienić ustawienia przeglądarki decydujące o ich użyciu.