Kurz po trzeciej edycji Prog In Park już raczej opadł, ale uczestnicy festiwalu wciąż pamiętają bardzo dobry występ Soen. Po koncercie Szwedów wszędzie było słychać uczucie żalu i niedosytu, bo rzeczywiście chciało się więcej, a czas trwania występu był właściwie jego jedyną wadą. W tym kontekście, ogłoszenie wrześniowego koncertu w Progresji było strzałem w dziesiątkę.
Nazwy supportów nie gwarantowały doborowego towarzystwa, ponieważ podejrzewam, że mało kto znał te zespoły wcześniej. Zwykle staram się poznać twórczość wszystkich występujących danego wieczoru kapel. Przyznam szczerze, że włoski THE PRICE nie zrobił na mnie większego wrażenia. Teledyski, owszem ładnie zrobione, ale muzycznie Włosi skojarzyli mi się z amerykańskim, modnym, radiowym rockiem. Trochę czadu, trochę melodii, maksymalnie wypolerowane brzmienie. Na żywo zespół zdecydowanie zyskuje. Sztucznie brzmiąca, studyjna produkcja znika w ferworze koncertowej zawieruchy. Chwytliwe, melodyjne, ale mocne kawałki doskonale sprawdzają się na scenie. Mimo to, w dalszym ciągu nie porywa mnie głos wokalisty, który brzmi nieco jak bożyszcze nastolatek, którym spokojnie mógłby zostać z takim wyglądem. Nie mniej, The Price dobrze wprowadził w klimat wieczoru i rozgrzał szczątkową jeszcze publiczność.
Fińsko-brytyjski WHEEL to zupełnie inna bajka, pod każdym względem. Zakapturzone postacie muzyków, długa introdukcja i mroczna atmosfera od razu przykuwały uwagę. Wheel gra inaczej niż The Price, więc i klimat był odmienny. Długie, rozbudowane, powoli rozwijane kompozycje z transowo powtarzanymi partiami automatycznie budziły skojarzenia z twórczością Tool. Oczywiście, ich młodsi koledzy nie mają jeszcze takiej siły przebicia i doświadczenia, ale muzycy Wheel wiedzą jak dołożyć do pieca, w czym nie byli dłużni swoim amerykańskim idolom, choć wiadomo, że to jeszcze nie ta skala. Ten występ był bardziej statyczny od poprzedniego, ale nie zabrakło energii, choć miała ona inny wymiar. Tu było bardziej wzniośle, wręcz mistycznie, a nad muzykami unosiła się pewna aura tajemniczości, choć po jakimś czasie wszyscy zrzucili kaptury z prozaicznej przyczyny. Widocznie na scenie było równie gorąco, co pod nią.
A temperatura miała już tylko rosnąć. SOEN wyszedł na scenę jak prawdziwa gwiazda, oczywiście nie w zblazowanym, popowym stylu, tylko jak na rasową prog metalową kapelę przystało. Muzycy od początku nie brali jeńców. Wiem, że nadużywam tego określenia, ale uwielbiam je, a tu idealnie pasuje. Panowie zaczęli tak samo jak na Prog In Park. Wykonanie „Covenant” było po prostu powalające, a refren został zaśpiewany wraz z publicznością, choć tej ostatniej za bardzo nie było słychać. Tu warto poruszyć dwie kwestie. Po pierwsze, ta lepsza sprawa, Soen, a zwłaszcza Joel Ekelöf, ma fantastyczny kontakt z publicznością. Od wokalisty bije zaraźliwa energia, która krąży między nim a fanami, potęgując doznania, jak podejrzewam, obustronnie. Joel sprawiał wrażenie szczerze wzruszonego gorącym przyjęciem, jakie zgotowała zespołowi polska publiczność. Lider z rozrzewnieniem wspominał pierwszy koncert w Polsce, na festiwalu Ino Rock (zresztą pięknie wymówił „Inowrocław”). Druga sprawa, ta mniej przyjemna, to fakt, że było trochę za głośno. Może jeszcze krótko żyję, ale pierwszy raz widziałem, żeby sam Prezes Progresji po koncercie wypowiedział się negatywnie na temat warunków technicznych występu, krytykując nagłośnienie i oświetlenie. Bardzo szanuję taką szczerość, a trudno jest nie przyznać racji Panu Markowi Laskowskiemu. Mimo to, występ Soen był po prostu znakomity, pełen pasji, żaru i ogromnych emocji. Ciężar wgniatał w ziemię, ale już takie „Lucidity” unosiło wiele metrów nad nią. W koncertowej setliście oczywiście przeważał tegoroczny album, „Lotus” (poza tytułowym utworem i jednym wcześniej wymienionym, również „Rival”, „Lascivious”, „Opponent” i „Martyrs”) oraz poprzedni, „Lykaia” (poza wcześniej wymienionym, „Opal”, „Jinn” i „Sectarian”). Przez większość występu, “Tellurian” miał skromną reprezentację w postaci “Tabula rasa”, ale na specjalny, nieplanowany bis, zespół wykonał jeszcze “Pluton”. Pod koniec, muzycy przypomnieli sobie również o swoim debiucie, wykonując “Slithering” oraz “Savia”, z czego zwłaszcza ten drugi zabrzmiał wspaniale.
Występ Soen w Progresji pokazał nie tylko, że zespół nie bez powodu należy obecnie do czołówki światowej sceny progresywno-metalowej, ale również, że jest sens zapraszać mało znane, zagraniczne supporty. Jeśli zespoły zostaną dobrze dobrane, tak jak miało to miejsce w tym przypadku, to korzyść ma zarówno kapela, bo zaprezentuje się poza swoim krajem, jak i publiczność, która może posmakować czegoś nowego i przestać narzekać, że znowu gra zespół X (mam nadzieję, że nie istnieje żadna grupa o takiej nazwie). Jest z czego wyciągnąć wnioski, ale przede wszystkim, organizatorzy oraz klub mogą spokojnie odhaczyć, że mają już za sobą jeden z najlepszych koncertów w tym roku. No dobra, jeden z dwóch, bo z tego co wiem, występ, który odbył się dzień wcześniej w Krakowie, też był doskonały.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał.
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Jan”Yano”Włodarski