Niedawno ukazała się nowa płyta Retrospective, zatytułowana „Latent Avidity”. Co zrozumiałe, zespół ruszył w trasę promującą album i to w doborowym towarzystwie. W ostatnią sobotę, progresywno-klimatyczna krucjata dotarła do warszawskiego Voo Doo Clubu.
Koncert otworzył występ artystów znanych z wielu albumów wydanych przez Progressive Promotions. Zresztą, wszystkie występujące tego dnia zespoły mają podpisany kontrakt z tą wytwórnią. MARTIN SCHNELLA to lider Flaming Row, projektu, który jest niemieckim odpowiednikiem Ayreon. Z kolei MELLI MAU śpiewa, niemal dosłownie, na co drugiej płycie wychodzącej pod szyldem firmy Olivera Wenzlera. Melli i Martin, będący prywatnie parą, razem wykonują autorskie utwory oraz własne wersje znanych przebojów o bardziej szlachetnej proweniencji. Dzięki temu usłyszeliśmy bluesową wersję „Sledgehammer” Petera Gabriela oraz zgrabne wykonania „Africa” Toto, „Miracles out of nowhere” Kansas, a także zaskakujące przeróbki heavy metalowych kawałków – „Wasted years” Iron Maiden i „I am above” In Flames. Większość partii wokalnych należy do Melli i śmiało można stwierdzić, że potrafi ona zaśpiewać niemal wszystko. Za to Martin jest doskonałym gitarzystą, co udowodnił zwłaszcza grając heavy metalowe solówki na gitarze akustycznej.
Drugim zespołem, który zaprezentował się tego wieczoru w Voo Doo, był białostocki STARSABOUT. Wschodząca gwiazda chłodnych, gitarowych brzmień i melancholijnego nastroju powoli zdobywa coraz większą popularność i mozolnie pracuje na swój status oraz nad trzecią płytą. W Warszawie Panowie zaprezentowali wybór najlepszych kompozycji ze swoich dwóch poprzednich krążków, otulając nimi bardzo skromnie zgromadzoną publiczność. Nie zabrakło największych „hitów” zespołu, takich jak „Black Rain Love” i „Sway” z debiutanckiego „Halflights” oraz tytułowy „Longing for home” czy „Cry me no tears” z drugiej płyty. Przekrój możliwości zespołu pokazywały następujące po sobie wykonania bardzo czadowego „Stay” oraz onirycznego „Hourglass”, gdy scenie stał tylko lider Piotr Trypus z gitarą oraz akompaniujący mu na mandolinie Marcin Wasiluk. Choć największy wpływ na brzmienie Starsabout mają gitarzyści, którzy generują atmosferyczne kilometry sześcienne kolejnych warstw, cichym bohaterem występów zespołu jest doskonała sekcja rytmiczna, precyzyjna i doskonale słyszalna. Nie obyło się jednak bez problemów w postaci bardzo wysokiej temperatury na scenie i rozstrajających się instrumentów, które zdawały się dekoncentrować muzyków.
Z pewnym opóźnieniem, na scenie zainstalowała się ekipa RETROSPECTIVE. Mimo, że był to ostatni koncert tej trasy, po muzykach nie było widać większego zmęczenia. W pewnym sensie, w zabawny i charakterystyczny dla siebie sposób, wytłumaczył to wokalista Jakub Roszak, opowiadając o skromnych ruchach scenicznych gitarzystów i basisty zespołu. Biorąc pod uwagę gorące warunki panujące na scenie oraz aktywność Roszaka na niej, to cud, że wokalista nie dostał zawału serca. Ale nawet z tego potrafił żartować: „faktycznie jest tu bardzo ciepło”, mówił, ocierając z czoła hektolitry potu. Charyzmatyczny frontman od dawna jest wizytówką zespołu, nie tylko dzięki swoim warunkom głosowym, ale też poczuciu humoru i energii. Dzielnie wspiera go grająca na klawiszach wokalistka Beata Łagoda, która również była w bardzo dobrej formie tego wieczoru. Dla niektórych niespodzianką mogła być „cicha” zmiana na stanowisku drugiego gitarzysty. Po odejściu Alana Szczepaniaka, obecnie grupę wspiera Darek Kazimierczak, który powoli oswaja się z atmosferą występów Retrospective. Jak łatwo się domyślić, zespół oparł swój koncert na materiale z „Latent Avidity”, grając go prawie w całości, z wyjątkiem utworu „Stop for a while”. Setlistę uzupełniły kawałki z poprzednich płyt, głównie z „Re:Search” („Standby”, „Look in the mirror”, „Heaven is here” i „The end of their world”), ale pojawił się też jeden reprezentant „Lost in perception” w postaci „Lunch”. Materiał z nowej płyty dobrze sprawdza się na żywo, choć brzmienie Retrospective ewoluuje coraz bardziej i coraz dalej od rocka progresywnego, ale to nie czas i miejsce na recenzję „Latent Avidity”.
Przyjemny sobotni wieczór szybko dobiegł końca. Współczuję muzykom upałów na scenie (na widowni było bardzo przyjemnie), a za warszawską publiczność po prostu się wstydzę, bo takie zespoły nie zasługują na to, by grać dla aż tak małej garstki ludzi. Trudno, kto nie był, niech żałuje.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił do domu dalej chorować i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Robert Świderski liveshot.com.pl