To jest szczególny rok dla Tides From Nebula. Swego rodzaju czas próby. Najpierw pierwszy album, a teraz cała trasa koncertowa już oficjalnie i na stałe bez Adama Waleszyńskiego. Studyjnie panowie udowodnili, że poradzą sobie bez udziału charyzmatycznego i utalentowanego kolegi, ale koncerty to inna sprawa. Widziałem jeden dobry koncert Tidesów bez Adama i jeden nienajlepszy. Jednak doniesienia znajomych, którzy uczestniczyli w poszczególnych odcinkach trasy w całej Polsce, świadczyły, że jest co najmniej bardzo dobrze. W sobotni wieczór wybrałem się do warszawskiej Progresji, by samemu utwierdzić się w tym przekonaniu.
Zanim na scenie pojawiło się warszawskie trio (wciąż ciężko przechodzi to przez gardło), swój występ miał ROSK. Potężny, sześcioosobowy kolektyw również przeszedł długą drogę, mimo że w znacznie krótszym czasie. Wcześniej kojarzyłem tę grupę jako fajną, post-metalową bandę, która gra ciężki, nowoczesny metal okraszony przeszywającymi wrzaskami, czyli lekko, łatwo i przyjemnie. Wiedziałem, że zespół przeszedł gruntowną przemianę, ale nie słyszałem jeszcze ich nowego albumu, „Remnants”. To co panowie zrobili, to nie przewietrzenie pokoju, tylko wrzucenie granatu i rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Teoretycznie ROSK nadal gra post-metal, tylko robi to… akustycznie! Belgowie z Amenry też kiedyś zagrali w Progresji bez prądu, siedząc w kółku. Jednak muzycy ROSK rozwinęli i dopracowali tę formułę do perfekcji. Nie ukrywam, że z początku podchodziłem do tego sceptycznie i miałem ochotę krzyknąć „stare!”, ale każdy kolejny utwór coraz bardziej wbijał mnie w ziemię potęgą emocji, które wylewały się ze sceny. Dodatkowy koloryt wniosły dźwięki skrzypiec, które pojawiły się dwukrotnie wraz z grającą na nich piękną dziewczyną. Podobał mi się również rytuał gaszenia jednej świecy po każdym utworze przez kolejnego z muzyków. Sześć utworów, sześciu muzyków, sześć świec. Zespół został pożegnany bardzo gromkimi brawami i widać było, że panowie byli tym mocno poruszeni i chyba trochę zaskoczeni.
TIDES FROM NEBULA widziałem na żywo, łącznie z tym występem, już sześć razy (widać, że cyferka 6 sponsoruje ten tekst), z czego czwarty raz w Progresji. Maciej Karbowski, który obecnie zajmuje się konferansjerką w zespole, słusznie zauważył, że właśnie ten klub jest drugim domem pochodzących z Warszawy Tidesów. Warunki do grania stworzono dla zespołu wprost idealne. Malkontenci często narzekają na brzmienie w Progresji, że za głośno lub za ostro (mięczaki!), ale uważam, że tym razem absolutnie nie było do czego się przyczepić. Potocznie mówiąc, brzmienie to była żyleta! Wprawdzie basy wypełniały cały organizm, ale bez efektu dudnienia w płucach i drżenia nogawek od spodni. Firmowym znakiem koncertów Tides From Nebula jest również, coraz bardziej legendarna, oprawa świetlna. Z roku na rok panowie wyposażają się w kolejne zabawki, którymi oświetlają się, zachwycając publiczność. Nie jest to przerost formy nad treścią. W przypadku zespołu grającego muzykę instrumentalną, światło jest czwartym członkiem zespołu. Ale to zobaczycie na zdjęciach. Parafrazując klasyka, mówić o świetle, to jak tańczyć o architekturze. Jeśli chodzi o koncertową setlistę, chyba wszyscy byli najbardziej zainteresowani jak na żywo zabrzmią nowe utwory. Spieszę z odpowiedzią, otóż potężnie! „Ghost Horses” i „The New Delta” porywają i oszałamiają! „Radionoize” trochę mniej, ale dobrze się go słucha. Majestatyczna, tytułowa kompozycja „From Voodoo to Zen” nieco uspokoiła nastroje, a zawarte w niej dźwięki skrzydłówki (znanej nawet w Polsce bardziej jako flugelhorn) tylko podkreśliły atmosferę. Fajnie, że flugelhorn zabrzmiał na żywo, nie z taśmy. Poza tym, panowie odegrali raczej kawałki z dwóch poprzednich płyt: „All the Steps I've Made”, „The Lifter” i „We Are the Mirror” z „Safehaven” oraz „Now Run” i „Only With Presence” z „Eternal Movement”. Dla mnie jednym z najważniejszych i najbardziej wzruszających momentów było wykonanie „The Fall of Leviathan” z mojej ukochanej płyty „Earthshine”. Te emocje nigdy się nie zestarzeją. Na bis zespół zaserwował dotychczasowego wielkiego nieobecnego z nowego albumu czyli niemal taneczny „Dopamine”, który rozruszał nawet najbardziej zatwardziałych smutasów w czarnych strojach oraz swój największy „przebój”, nieśmiertelny „Tragedy of Joseph Merrick” z debiutanckiej „Aury”. Pod koniec utworu, Maciej Karbowski, niczym kiedyś Adam Waleszyński, zszedł ze sceny i odegrał końcową partię wśród publiczności. Po co zmieniać coś, co działa, prawda?
Kolejny raz przekonałem się, że jeśli idę na koncert trochę bez przekonania, to znaczy, że szykuje się niesamowity wieczór. Dwa zespoły, tak odmienne, a tak miażdżące emocjonalnie. Najpierw ROSK, który docierał do najgłębszych partii duszy (kupiłem płytę, będę robił sobie sesje domowe), potem Tides From Nebula, który udowodnił, że wciąż jest jednym z wiodących zespołów koncertowych w Polsce. Doskonałe wykonania, wspaniała oprawa, uczta dla uszu i oczu. Można przesłuchać ich płyt po tysiąc razy, ale sednem ich twórczości są występy na żywo. Trudno ukryć zachwyt. Gdy pisze tę słowa, za kilkanaście godzin zakończy się obecna trasa Tidesów, poprzez koncert w Białymstoku. Wszyscy, którzy wzięli udział w ich występach, wiedzą o czym mówię. Pozostałym radzę nadrobić następnym razem.
Przybył, zobaczył, usłyszał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia: Robert Świderski liveshot.com.pl