Pewnie się powtórzę, ale podejrzewam, że większość normalnych ludzi nie uważa niedzielnego wieczoru za idealny czas, by ruszyć w miasto na koncert. Całe szczęście, że nie jestem normalny, a przynajmniej taką mam szczerą nadzieję, bo normalność to nuda. Skąd te dziwne wnioski? A tak mnie natchnął ostatni niedzielny wieczór, kiedy to ruszyłem do Proximy na koncert Lebowskiego i Lizarda. Teraz już wszystko stało się jasne.
Lizard rozpoczął swój występ niespodziewanie ładnie i niepozornie od introdukcji, ale szybko zaczął siać zniszczenie w swój ulubiony sposób. Jaszczur nie rozpoczął od ostatniej płyty, „Half-Live” i nie zaprezentował z niej obszernych fragmentów. Taki to wredny gad, który robi co chce i gra co lubi. Dlatego też występ bielskiego zespołu zdominowały utwory z nieśmiertelnego, ikonicznego „Psychopulsu” i nie tak starego „Master & M”, które są chyba ulubionymi albumami samych muzyków Lizarda. Po jedną z części ostatniej płyty panowie sięgnęli dopiero pod koniec występu, gdy i tak już nie było czego zbierać, bo ekipa Damiana Bydlińskiego zdążyła wszystkich zmasakrować. Forma zespołu była tego wieczoru porażająca. Nawet Proxima tak się przestraszyła jaszczurzych kłów i pazurów, że zabrzmiała wyjątkowo dobrze z obawy, że wredny gad przegryzie jej gardło w przeciwnym razie. Spokojnie, krew się nie polała, ale było blisko. Trup słał się gęsto, na szczęście tylko mentalnie, ale mordercza technika i doskonałe wykonania poszczególnych utworów mogły niejednego przyprawić o zawał serca. Oczywiście nie zabrakło emocji, zwłaszcza w spokojniejszych fragmentach występu. Wstęp z „Tales From The Artichoke Wood”, nazywanego pieszczotliwie przez zespół „Karczochami”, to jeszcze drobiazg, ale „Ogród przeznaczenia” niezmiennie miękczy damskie i męskie serca. Do swojego debiutu Lizard powrócił jeszcze w „Autoportrecie”. Na ostatni z końców zespół wybrał swój utwór, który właściwie nie należy do niego. Jak niektórzy się domyślają, chodzi oczywiście o „21st Century Schizoid Man”.
Lebowski miał tego wieczoru bardzo trudne zadanie. Przebić to co chwilę wcześniej wyprawiał na scenie Lizard wydawało się nierealne. Pytanie tylko czy w ogóle była taka konieczność. To nie konkurs piosenki (ha, dobre sobie…), ani wyścig kolarski. Po prostu koledzy grają koncert i tyle. Pochodzący ze Szczecina Lebowski wydał w tym roku nową, bardzo udaną zresztą płytę i miał okazję, by zaprezentować ją w całości. I tak też panowie zrobili i bardzo dobrze. „Galactica” wybrzmiała od początku do końca zgodnie z układem utworów na albumie. Nie było więc elementu zaskoczenia, ale ze sceny płynęły gigantyczne fale emocji i klimatu. Muzycy tak się w nich zatracili, że momentami sprawiali wrażenie nieco rozkojarzonych, ale artyści tego pokroju potrafią wydostać się ze wszelkich tarapatów. Koronkowe aranżacje poszczególnych kompozycji Lebowskiego wymagają sporego skupienia, ale panowie pozwalali sobie czasem na odrobinę luzu, zwłaszcza w cięższych utworach – „White Elephant” i „The Last King”, które zabrzmiały potężnie. Cud, że dach nie runął. Osobiście cenię ten zespół jednak bardziej za muzyczne pejzaże, które malują w nastrojowych utworach, dlatego w poczuciu szczęścia i spokoju wysłuchałem „Goodbye My Joy” (szkoda, że bez teledysku w tle) i tytułowej „Galactici” (oj, mocno się trzymałem poręczy, by nie polecieć do tyłu w czasie finałowej solówki). Druga część występu Lebowskiego to przede wszystkim najlepsze fragmenty debiutanckiego „Cinematica”: „Iceland”, „Encore” oraz tytułowy.
Czasem coś co pozornie do siebie nie pasuje, okazuje się wspaniale współgrać. Na pierwszy rzut oka, a właściwie ucha, Lebowski nigdy nie powinien występować z Lizardem i odwrotnie, bo i po co. Jednak zespoły doskonale uzupełniły się na zasadzie kontrastu, stanowiąc frapującą całość. Tak odmienne, że idealne razem. Obie grupy zagrały bardzo długie i wypełnione po brzegi sety, co tylko świadczy o ogromnym szacunku zespołów do swoich fanów. Publiczność lubi być traktowana w ten sposób. Czy odwdzięczyła się? Reakcjami zdecydowanie tak, bo tego wieczoru w Proximie nie było przypadkowych ludzi. Podejrzewam, że zespoły też lubią być tak traktowane. Ze swojej strony ogromnie dziękuję organizatorom, nie tylko za zaproszenie, ale przede wszystkim za ściąganie takich grup do Warszawy. Zdecydowanie lepsze to niż siedzenie w domu przed telewizorem i zastanawianie się, jaką tragedię przyniesie kolejny dzień…
Przybył, zobaczył, wysłuchał, wrócił i spisał,
Gabriel „Gonzo” Koleński
Zdjęcia - Aurelia Kulesza (Foto Kuleszek)