Historia tegorocznej edycji festiwalu Ino Rock była skomplikowana, a droga do niej wyboista. Zdająca się nie kończyć pandemia postawiła świat na głowie, najbardziej uderzając w gastronomię i szeroko pojętą kulturę. To drugie boli mnie najbardziej. Wiele rzeczy jestem w stanie sobie zastąpić lub zrobić coś inaczej, pojechać gdzie indziej, ale spotkań na koncertach nic nie zastąpi. Tegoroczny festiwal w Inowrocławiu pięknie to pokazał.
Poza koniecznością wypełnienia oświadczenia covidowego i zamknięciem strefy gastronomicznej (co akurat chyba nie było związane z pandemią, a było mocno uciążliwe i trochę niezrozumiałe), właściwie wszystko było takie jak zawsze. Choć na chwilę można było zapomnieć o pandemii. Frekwencja może nie była porażająca, ale było co najmniej przyzwoicie, a przynajmniej bez ścisku i kolejek.
Pierwsze na inowrocławskiej scenie zainstalowały się trójmiejskie OBRASQI z piękną i utalentowaną wokalistką, Moniką Dejk-Ćwikłą na czele. Stałym, ale niestety nieuniknionym problemem Ino Rocka jest fakt, że polskie zespoły, właściwie zawsze z górnej półki artystycznej, bez względu na rozpoznawalność, grają bardzo wcześnie, w pełnym słońcu. Całe szczęście, że nie w deszczu, bo i tak bywało, ale początek festiwalu nie stwarza odpowiednich warunków do słuchania w skupieniu. Muzyka Obrasqów, ciekawa i ambitna, trochę ginęła w atmosferze ciągłych powitań i zaskoczeń, że ktoś jednak dotarł. Nie zmienia to faktu, że koncert trójmiejskiej ekipy był jak najbardziej udany, a ich muzyką na pewno warto się zainteresować.
Następny w kolejności, pochodzący z Olsztyna FRONTAL CORTEX miał wcale lepiej, ale powiedzmy, że publiczność była już nieco rozgrzana. Ciężki i nowoczesny metal w wykonaniu Frontali mocno wyróżniał się w repertuarze festiwalu, jako że olsztyńska ekipa grała zdecydowanie najciężej spośród wszystkich, tegorocznych wykonawców. Frontal Cortex to absolutni perfekcjoniści, którzy nie pozwoliliby sobie nawet na jeden fałszywy dźwięk. Trochę osłabia to spontaniczność ich występów, ale z drugiej strony, na tych chłopaków zawsze można liczyć. Panowie zaprezentowali jeden nowy utwór, co cieszy, ponieważ mamy nadzieję nie czekać zbyt długo na następcę „Passage”.
Pierwszą zagraniczną gwiazdą, która wystąpiła w tym roku w Inowrocławiu, było niemieckie RPWL. Ulubieńcy polskiej publiczności, która mogłaby jeść Niemców łyżkami, czuli się jak ryba w wodzie. W końcu, grali dla swoich. Muzycy porządnie przygotowali się do występu na Ino Rocku, który był częścią trasy promującej najnowsze wydawnictwo kwartetu, „God Has Failed - Live & Personal”, czyli zagrany w całości na żywo debiut RPWL. Zespół zabrał ze sobą w trasę dwuosobowy, żeński chór (podobno słowo „chórek” jest nieodpowiednie), który stanowił istotną składową atmosfery koncertu Niemców. Nie siląc się na wyszukane porównania i określenia, wystarczy powiedzieć, że duch twórczości Pink Floyd unosił się w powietrzu i tulił do piersi bardziej niż niejedna matka. Był to zdecydowanie najbardziej uroczy występ na tegorocznym Ino Rocku i nie jest to złośliwe. Na deser zespół zagrał jeszcze dwa, bardziej popularne utwory – „Unchain The Earth” i oczywiście „Roses”.
Po RPWL przyszła pora na, jak się okazało, najbardziej zaskakujący i przez wielu uważany za najlepszy występ w tym roku w Inowrocławiu - EIVøR. Pochodząca z Wysp Owczych, a stacjonująca obecnie w Kopenhadze, Eivør Pálsdóttir oczarowała wszystkich. Niesamowita, piękna w każdym tego słowa znaczenia kobieta, dość skromna, ale przy tym bardzo charyzmatyczna. Na scenie zachowuje się tak, jakby się na niej urodziła. Śpiewa, gra na gitarze i bębnie (czasem nawet bez akompaniamentu towarzyszącego jej zespołu) i roztacza wokół siebie nieprawdopodobną magię. Artystka promuje obecnie swój najnowszy album, wydany w zeszłym roku „Segl”, z którego usłyszeliśmy między innymi największe przeboje, takie jak „Sleep On It” czy „Nothing To Fear”. Występ Eivør pokazał, że warto zapraszać na Ino Rock artystów, którzy pozornie nie pasują stylistycznie, ale potrafią dotrzeć do serc każdej publiczności.
Zdają się, że to już drugi raz, gdy RIVERSIDE był na Ino Rocku nie tyle gwiazdą specjalną, co zastępczą. Mariusz Duda pozwolił sobie nawet zażartować z tego, o dziwo, bez charakterystycznego dla niego sarkazmu, wręcz niespotykanie skromnie. Lider stołecznego zespołu jest znany z niefortunnych wypowiedzi, w których od czasu do czasu zdarzy mu się kogoś urazić, ale podczas koncertów jubileuszowych był wyjątkowo grzeczny i powściągliwy. Może to i lepiej, szkoda by było, żeby niepotrzebne słowa przyćmiły, co tu dużo mówić, duży sukces i doskonale prowadzoną karierę zespołu. O koncertach z okazji 20-lecia Riverside napisano już wszystko, sam opisałem wcześniej koncert w Warszawie, dlatego wałkowanie tego samego kolejny raz mija się z celem. Muszę jednak przyznać, że koncert w Inowrocławiu podobał mi się bardziej od warszawskiego. Duża może tu być zasługa atmosfery festiwalu Ino Rock, której magiczność jest częścią renomy imprezy od lat. A może to dlatego, że było wiadomo, że to już ostatni taki koncert Riverside – bardzo długi i przekrojowy. Repertuar był identyczny co na poprzednich występach, ale zabrakło nowego utworu. Nie szkodzi, jeśli kompozycja przetrwa, z pewnością wróci w przyszłości.
Tegoroczna edycja festiwalu Ino Rock pokazała jak bardzo potrzebne są takie wydarzenia, nie tylko muzycznie, ale i czysto towarzysko. Radość ze spotkań dorównywała, jeśli nie przewyższała nawet radości z odbioru muzyki. Warunki były idealne, bo pogoda była wyjątkowo łaskawa. Jednak, czasem trudno było się skupić, bo jeszcze ktoś się pojawił, jeszcze z kimś trzeba było się przywitać lub poznać i tak w kółko. I choć w tym roku wyjątkowo skład nie decydował o randze festiwalu, trzeba przyznać, że organizatorzy stanęli na wysokości zadania, nawet gdy w ostatniej chwili stracili główną gwiazdę. Było to też bardzo sprytne, bo czy na Solstafir przyjechałoby tyle samo osób co na Riverside? Śmiem wątpić. W tym roku wracałem z Inowrocławia wyjątkowo szczęśliwy i jestem pewien, że wrócę tam za rok. Nie „jeśli pozwolą”, „jeśli się odbędzie”, tylko wrócę i już! Tak musi być!
Gabriel Koleński