Armia – koncert z okazji 30-lecia wydania płyty „Legenda”
Od momentu zakupienia biletu miałem w perspektywie miesiąc oczekiwania na to wydarzenie. Dla kogoś tak wyposzczonego koncertowo jak ja, taki czas to prawdziwa udręka, jednak wyczekiwane święto w końcu nadeszło. Celowo użyłem słowa „święto”, bo zagranie na żywo całej „Legendy” na takie określenie w pełni zasługuje. Po dotarciu bez żadnych ceregieli do Siemianowickiego Centrum Kultury w Bytkowie nie pozostało już nic innego, jak tylko w ekscytacji oczekiwać rozpoczęcia koncertu. Muszę też wspomnieć, że w którymś momencie ta wspomniana ekscytacja ustąpiła miejsca lekkim obawom. A to za przyczyną wspomnienia koncertu Armii, który odbył się kilkanaście lat temu w Raciborzu. Prawda jest taka, że był to do tej pory jedyny koncert tej grupy, w jakim dane mi było uczestniczyć, ale wtedy byłem wyjątkowo rozczarowany. Jedyne, co z tamtego koncertu pamiętam to całkowicie inny skład niż ten właściwy, który ówcześnie działał i to, że był zupełnie bez polotu i po prostu słaby. Od razu mogę napisać, że obawy względem tego, co czekało mnie w Siemianowicach były zupełnie bezpodstawne i... wstyd mi, że w ogóle je do siebie dopuściłem.
W oczekiwaniu na rozpoczęcie, kiedy przez głośniki przewijały się przeróżne utwory pomyślałem, że, w gruncie rzeczy bardzo istotny jest odpowiedni dobór intra, które powinno wprowadzić w odpowiedni nastrój. Zazwyczaj zespołom udaje się trafić w punkt, ale ciekawiło mnie, jak będzie to wyglądało w przypadku Armii. Ledwie o tym pomyślałem, a z głośników popłynęła muzyka grupy Popol Vuuh z filmu „Aguirre. Gniew Boży”. Domyśliłem się, że koncert się zaczyna, wszak to jeden z ulubionych filmów Budzego. W tym czasie na scenę weszli muzycy, ale bez wokalisty. Od oczywiście muszę wskazać na skład zespołu. Na gitarze - Stanisław Budzyński, syn Tomka; na basie - Dariusz Budkiewicz; waltornia i klawisze - Jakub Bartoszewski; perkusja - Amadeusz Kaźmierczak. Krótko mówiąc: aktualny, faktyczny skład. Zaczęli grać bliżej nieokreśloną improwizację (później okazało się, że to nowy utwór). Po paru minutach ów utwór zakończyli i od razu przystąpili do właściwego ataku. Przy pierwszym takcie „Kochaj mnie” na scenę niemal dosłownie wskoczył Budzy i od tego momentu nie było już ani chwili wytchnienia. Utwór po utworze na scenie odbywała się „Legenda”. Niemal od początku ciekawiło mnie, jak muzycy podejdą do kwestii zagrania całej płyty? Czy ortodoksyjnie zachowają wszystkie możliwe dźwięki, czy może wprowadzą jakieś słyszalne zmiany? Wiadomo, że tylu smaczków, które są obecne na płycie nie da się odegrać na żywo, ale też istotnych zmian nie było. Można tylko wskazać na drobne różnice w niektórych aranżacjach i brak klawiszowego tła w „To moja zemsta” (nad czym bardzo ubolewam). Rzeczą, która uderzyła od samego początku, była zaskakująca żywiołowość i swoboda wszystkich bez wyjątku muzyków. Żadnego spięcia. Gołym okiem było widać, że nie wyszli na scenę tylko po to, żeby po prostu odegrać kolejny koncert, a na scenie czują się wyjątkowo dobrze. Nie będzie przejaskrawieniem, jeśli napiszę, że dawali z siebie wszystko. Naprawdę słowa uznania należą się każdemu z osobna. I nie da się wyróżnić gry żadnego z nich, bo wszyscy równo trzymali bardzo wysoki poziom. Koncert zakończył się, rzecz jasna utworem „Dla każdej samotnej godziny”, w którym klawisze przejął Tomek (bo w tym samym momencie grała również waltornia). Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków zespół zaczął powoli znikać ze sceny. Mimo, że to ostatni utwór, to raczej nikomu nie przyszło na myśl, że na tym koncert się zakończy. Sami muzycy też tego raczej nie mieli w planach, bo po kilku gromkich okrzykach „Armia!”, zespół był już z powrotem na scenie. Poleciały: „Podróż na wschód”, „Jeżeli” i nieśmiertelny „Niezwyciężony”, czyli (poza „Jeżeli) kawałki dodatkowe na „Legendzie”. Po „Niezwyciężonym” po raz kolejny zaczęli schodzić ze sceny i po raz kolejny się to nie powiodło. Wywołani rychło wrócili. Budzy oświadczył, że to faktycznie był koniec, a „teraz będą tylko dodatki”. Z uśmiechem na ustach stwierdził też, że może być ciężko, bo ma już swój wiek i bardzo zmęczony już jest. Któryś z fanów poradził mu, żeby w związku z tym usiadł. Jako że nie było na czym, to musiał podjąć odważną decyzję o kontynuowaniu koncertu na stojąco. Tym razem w eter poszły utwory z płyty „Duch”. Był „Soul Side Story”, „Pięknoręki” i „On jest tu”. Nie będę ukrywał, że wypadły one zdumiewająco świeżo i ciężko. Skądinąd jest to zdecydowanie inna bajka niż „Legenda”. „Duch” to przecież płyta o bardziej metalowym brzmieniu. Ponadto stopień skomplikowania muzyki jest dużo większy, co powoduje zupełnie inny rodzaj wrażeń na koncercie. Najlepsze wrażenie zrobił na mnie „On jest tu” z bardzo klimatycznym i melodyjnym motywem granym na nieprzesterowanej gitarze. Z tego też względu definitywne zakończenie koncertu tym utworem było by strzałem w sam środek tarczy. Byłem przekonany, że tak się właśnie stanie, bo zespół opuścił scenę. Wyglądało na to, że już na dobre. Ale fani, jak to fani nie dali za wygraną. Zespół zaś uległ wołaniu i pojawił się po raz trzeci. Budzy uznał tym razem, że należy się dedykacja swoim rówieśnikom obecnym na sali. Tą dedykacją był „Jestem drzewo, jestem ptak” pochodzący z pierwszej płyty. W tym kontekście chcę zwrócić uwagę na jedną kwestię. Otóż, rozglądając się po sali, nie dało się nie zauważyć, że średnia wieku uczestników koncertu to było „mocne 30+”. Młodzież? No cóż... nie bardzo dało się wyłapać jej przedstawicieli. Faktem jest, że ograniczam się tylko do jednego koncertu w jednym mieście i nie mam pojęcia, jak jest w innych rejonach Polski. Niemniej wydaje mi się, że powinno to skłonić do refleksji nad kondycją muzyki alternatywnej, a może przede wszystkim nad samą młodzieżą. Choć jednak mam nadzieję, że mocno się w tym osądzie mylę. Po tym utworze ponownie rozległa się muzyka grupy Popol Vuuh i na tym koncert się rzeczywiście zakończył.
Na koniec coś, czego sam nie potrafię zrozumieć. W zestawie utworów po części „legendowej” był też „Aguirre”. I właśnie tu pojawia się coś kompletnie dziwnego, bo... nie potrafię sobie przypomnieć, w którym momencie to było. Nic. Dziura w pamięci. Pustka. Nie wiem, czy się z tego śmiać, czy może zacząć się niepokoić. A może zwalić winę na koncertowy amok?
Podsumowując, nie da się napisać nic innego, jak to, że koncert Armii był rewelacyjny. Właściwie od początku do końca była wyczuwalna niesamowita energia i bardzo pozytywne nastawienie całego zespołu. Teraz tylko pozostaje czekać na lipiec w Chorzowie, bo już docierają różne wieści...
A z takim ładunkiem energii zdziałają jeszcze bardzo dużo.
Siemianowice Śląskie
07.05.2022
godz. 19.00
Dariusz Maciuga