Dla polskich fanów rocka neoprogresywnego, właściwie każda trasa niemieckiego RPWL to ważne wydarzenie, które przyciąga fanów tego rodzaju muzyki. Grupa zdaje sobie z tego sprawę, dlatego za każdym razem organizuje kilka koncertów w naszym kraju. Z pewnością, taki zabieg nieco "rozrzedza" frekwencję, ale zdecydowanie ułatwia słuchaczom logistykę, co można uznać za pewnego rodzaju ukłon w ich stronę.
Podczas tegorocznej trasy, zespołowi towarzyszy artystka związana z należącą do muzyków RPWL wytwórnią Gentle Art Of Music, Tanyc. Ma ona na koncie debiutancką płytę studyjną, sprzed prawie dwóch lat, którą wciąż promuje (pandemia tego wcześniej pewnie nie ułatwiała...). Występ Tanyc był bardzo skromny, kameralny. Na scenie towarzyszył jej tylko Kalle Wallner, podobnie jak na albumie, reszta instrumentów była samplowana. Dzięki temu, cała uwaga była skupiona na artystce, obdarzonej charakterystycznym, nieco zachrypniętym, ale mocnym głosem. Na żywo całość brzmiała mocno bluesowo, surowo, ale autentycznie. W śpiewie Tanyc słychać echa soulowej pasji, przefiltrowanej przez bardziej nowoczesne, gitarowe dźwięki. Przyznam, że dobór supportu dla RPWL był dość nietypowy, ale występ jak najbardziej udany.
Punktualnie, zgodnie z planem, rozpoczął się występ głównej gwiazdy wieczoru. Od razu rzucały się w oczy i uszy dwie rzeczy. Po pierwsze, jedyne, choć spore rozczarowanie, czyli brak jakiejkolwiek niestandardowej oprawy, z której występy zespołu słyną. Wyszedłem z założenia, że kryminalny koncept nowej płyty RPWL przyniesie ze sobą ciekawe efekty, niestety grupa nie wykorzystała tego potencjału. Może w końcu przyszło zmęczenie materiału? Szkoda, bo pamiętam wrażenie, jakie robiła oprawa trasy "Wanted". Druga kwestia, to znakomite, klarowne brzmienie, które zespół osiągnął w Progresji. Nie za głośno, selektywnie i dynamicznie, dzięki czemu słuchanie zespołu było czystą przyjemnością. Pierwsza część występu to, jak łatwo można było przewidzieć, nowy album "Crime Scene", odegrany w całości. Muzycznie bez zarzutu, ale tylko teledyski w tle to mało, jak na standardy tej kapeli. Drugą część występu Niemców stanowił wybór kompozycji z wcześniejszych płyt. Panowie rozpoczęli od "Hole In The Sky", co było echem poprzedniej trasy, "God Has Failed – Live & Personal", z okazji jubileuszu debiutanckiego albumu. Zaskakująco mocno i energicznie zabrzmiały raczej spokojne i transowe kawałki z poprzedniego, "Tales From Outer Space" ("A New World", "Light Of The World" i "What I Really Need"). Osobiście, najbardziej podobały mi się utwory z mojej ulubionej płyty RPWL, "Beyond Man And Time", czyli "Unchain The Earth" i "The Shadow". Na koniec, również dość przewidywalnie, zespół zaprezentował swój największy przebój, czyli oczywiście "Roses", w którym Yogiego Langa mocno wsparły towarzyszące zespołowi przez cały czas na scenie dwie wokalistki (w tym Tanyc), z uwagi na problemy wokalisty z gardłem.
Podsumowując, uważam, że żaden fan RPWL nie powinien być tym koncertem rozczarowany, choć osobiście, mocno liczę na to, że kolejna trasa uwzględni rozbudowaną oprawę, tak jak to kiedyś bywało.
Gabriel Koleński