Dwadzieścia lat oczekiwania to zdecydowanie wystarczający czas na to, żeby wreszcie ziściło się to, co wystawia cierpliwość człowieka na próbę i zmusza do zachowania resztek nadziei. Właśnie tyle czasu upłynęło od momentu, kiedy zacząłem wsłuchiwać się w muzykę Collage. Zaczęło się to w momencie, kiedy grupa już dawno nie działała, więc jedynym wyjściem było po prostu czekanie z nadzieją, że kiedyś powróci do życia. Tak się stało i na 09.06.2023 został zaplanowany koncert w legendarnej chorzowskiej „Leśniczówce”. Od razu muszę zaznaczyć, że nie byłem na poprzedzającym Collage występie Origin Of Escape, więc siłą rzeczy skupię się wyłącznie na ekipie Wojciecha Szadkowskiego.
Koncert rozpoczęli w sumie bardzo klasycznie. Na pierwszy ogień poszedł bowiem „Heroes Cry”. Nie ukrywam, że pierwsze dźwięki tego utworu do dziś wywołują ciarki na plecach, ale tak po prawdzie liczyłem po cichu na coś mniej oczywistego. Niemniej wstęp był z przytupem, a potem było coraz lepiej. Następne kawałki to „Ja i ty”, „Kołysanka”, „The Blues”, „Rozmowa”, „38/39”, czyli de facto dość przekrojowo z albumów „Baśnie” i „Moonshine” (nie licząc „38/39” z „Changes”). Potem poleciały już „nowości” : „Over and out”, „What about a Pain”, „A Moment a Feeling”. Utworem kończącym koncert był „Man in the Middle” - kompozycja, w której na płycie gra Steve Rothery. W warunkach „live” jego partie zagrał znany z zespołu Hipgnosis - Filip Wyrwa. Zakończenie koncertu w tym momencie było rzecz jasna tylko symboliczne. Po zejściu ze sceny i ponownym wejściu zespół zaserwował jeszcze żywiołowe i jednocześnie bardzo klimatyczne „Baśnie” oraz spokojny „Living in the Moonlight”. Po nich nastąpił już faktyczny koniec koncertu.
Chcąc jakoś podsumować ten wieczór, nasuwają mi się dwie kwestie. Pierwsza to niesamowita swoboda, by nie rzec luz muzyków. Nie przesadzę stwierdzeniem, że płyty zespołu brzmią w pewnym sensie „poważne”. Żeby było jasne – chodzi o ogólną estetykę, która panuje w artrocku, to znaczy zaprzeczenie typowo rock'n'rollowemu (czytaj: luzackiemu) podejściu do muzyki i jej otoczki. Jednak koncert Collage pokazał muzyków i ich muzykę z zupełnie innej strony. Właśnie tej bardziej rock'n'rollowej, choć pozytywnie rozumianej. Co zaś najistotniejsze, wspomniana wyżej swoboda plus duże poczucie humoru w mowie i zachowaniu, szczególnie Bartosza i Mintaya w niczym nie umniejszyły wartości muzyki. Druga kwestia to utwory z płyty „Baśnie”. Powiem krótko: wydałbym każde pieniądze, żeby ten album usłyszeć na żywo w całości. Rzecz w tym iż wiadomo, że krążek ten nie ma najlepszego brzmienia. Na żywo zaś dostajemy wszystko to, czego brakuje na płycie. A mianowicie solidne uderzenie bębnów i mocne brzmienie basu. Koncertowe nagłośnienie nadało czterem kawałkom z tego albumu naprawdę nowego charakteru. Aż chciałoby się tego słuchać bez końca. Spowodowało to we mnie uczucie pewnego paradoksu, bo z jednej strony była porażająca moc tych numerów, ale z drugiej – pogłębił się żal, że płyta nie brzmi właśnie tak. Ostatecznie jednak, skoro krążek brzmi tak a nie inaczej, to zawsze pozostają koncerty, które w dużym stopniu rekompensują tą jego niedoskonałość. Zaś piątkowy koncert w „Leśniczówce” pokazał, że zespół powrócił w wielkim stylu. Wiele też wskazuje na to, że przyszłość grupy będzie coraz lepsza.
Dariusz Maciuga