Myślę, że nie przesadzę ani trochę, gdy napiszę, że tegoroczny Summer Fog Festival był jednym z najbardziej wyczekiwanych wydarzeń w świecie muzyki progresywnej. Specjalnie nie napisałem, że w naszym kraju, ponieważ impreza miała charakter międzynarodowy, co było słychać wśród festiwalowej publiczności zgromadzonej w Spodku. Samo miejsce było doskonałym wyborem pod kątem logistycznym i technicznym, bo do Katowic raczej zewsząd łatwo jest dojechać, a akustycznie to od wielu lat jedno z najlepszych miejsc w Polsce. Organizacja całości przebiegała bez szczególnych problemów. Zdarzyło się jedno opóźnienie, ale potem napiszę z czego ono wynikało, a po szybkiej nauczce, że to co kupimy na zewnątrz Spodka, trzeba spożyć również tam, wszystko było jasne i przejrzyste.
Festiwal rozpoczął zespół Gong, a właściwie jego obecne wcielenie, pozbawione oryginalnych członków, ale nie sądzę, by podczas koncertu w Katowicach komukolwiek to przeszkadzało. Grupa zaprezentowała się w doskonałej formie, utrzymując klimat i składając hołd klasycznemu wcieleniu zespołu. Muzycy zaproponowali dynamiczny, mocny set, okraszony czystym, selektywnym brzmieniem. Nie zabrakło nowej kompozycji, "Tiny Galaxies", z nadchodzącego nowego albumu, który ma ukazać się jeszcze w tym roku. Wychodząc na przerwę miałem ochotę jednie zakrzyknąć "Rejoice!".
Kolejny zespół był jednym z tych, których byłem ciekaw najbardziej. O.R.K. to supergrupa, której podstawę (dosłownie, bo to w końcu sekcja rytmiczna) tworzą znany niegdyś z Porcupine Tree Colin Edwin oraz jeden z perkusistów King Crimson - Pat Mastelotto. Zespół zabrzmiał wyjątkowo mocno i potężnie, przy niektórych riffach można było martwić się o dach. Co wrażliwsi słuchacze mogli mieć problem z tak dużym ciężarem, ale uważam, że O.R.K. stanowił ciekawe urozmaicenie festiwalu nastawionego bardziej na neo lub klasyczny prog i psychodelię. A Lorenzo Esposito Fornasari był zdecydowanie jednym z najlepszych wokalistów festiwalu. Konferansjerka muzyków była umiarkowana, ale nie zabrakło żartu z mówieniem przez gitarę oraz wzruszającego wspomnienia zmarłego w 2020 roku Billa Rieflina przez Pata Mastelotto.
Po koncercie IQ żartowałem, że zespół, wychodząc na scenę po O.R.K., nie chciał wypaść blado i zafundował sobie równie mocarne brzmienie. A tak poważnie, to muzyka angielskich klasyków rocka neoprogresywnego rzeczywiście zabrzmiała monumentalnie. To był mój pierwszy kontakt z tą grupą na żywo i osobiście byłem jak najbardziej usatysfakcjonowany ich występem na Summer Fog. Setlista była przekrojowa i zróżnicowana, pojawiły się zarówno utwory z ostatniego jak do tej pory albumu "Resistance", jak i progresywne "przeboje" z ulubionego przez fanów "The Wake" czy miażdżący "The Road Of Bones". Swoją drogą, bardzo ciekawe były wizualizacje, bo choć czasem stanowiły one tylko okładki płyt, to w przypadku wspomnianego "The Wake", postać z pamiętnej grafiki mrugała do nas od czasu do czasu, ale prawdziwym hitem była przejażdżka przez nowoczesną metropolię nocą podczas wykonania tytułowego utworu z albumu "Subterranea".
Następny występ prawdopodobnie przejdzie do historii z co najmniej kilku powodów. Nie chodzi wyłącznie o legendarny już status SBB, nie tylko w naszym kraju, czy walory artystyczne koncertu, które są niepodważalne, ale przede wszystkim o fakt, że był to ostatni występ zespołu z Jerzym Piotrowskim w składzie. Może kiedyś zdarzy się jeszcze cud, ale póki co, perkusista zapowiedział zaprzestanie przyjeżdżania na koncerty do Polski. A gdyby miał to być ostatni raz zespołu na scenie w ogóle, to uczestnicy Summer Fog zostaliby największymi zwycięzcami, przynajmniej pod tym względem. To, co SBB zaprezentowało w Spodku, nie pozostawiło żadnych wątpliwości, że mieliśmy zaszczyt oglądać jeden z najwspanialszych zespołów w naszym kraju. Występ oparty został na najsłynniejszych motywach grupy (m.in. "Going Away", "Rainbow Man" czy "Walkin' Around The Stormy Bay"), oczywiście w rozbudowanych wersjach, niepozbawionych improwizacji, z których zespół słynie. Na koniec wysłuchaliśmy jeszcze bisu Józefa Skrzeka, który spowodował wspomniane przeze mnie na początku opóźnienie, ale chyba nikt nie miał z tego powodu pretensji. Owacje na stojąco były w tym przypadku nie tyle wskazane, co obowiązkowe.
Nie było zbyt wiele czasu na otrząśnięcie się po koncercie SBB, a czekały nas kolejne emocje w następnym wehikule czasu. Rozpisywanie setlisty występu Steve'a Hacketta mija się z celem, ponieważ jest ona identyczna na całej trasie, którą upamiętni mający ukazać się we wrześniu album "Foxtrot at Fifty + Hackett Highlights: Live in Brighton". Zatem, pierwszą połowę koncertu stanowił wybór solowych utworów artysty (najpiękniej zabrzmiały chyba "Spectral Mornings", "Every Day" i "Shadow of the Hierophant"), a drugą oczywiście album Genesis "Foxtrot" oraz dodatkowo "Firth of Fifth" i "Los Endos" na koniec. Mistrzem ceremonii, na którym skupiły się oczy publiczności, był oczywiście Hackett, ale nie można zapominać o znakomitych muzykach, którzy mu towarzyszą. Obok klawiszowca Rogera Kinga i grającego na instrumentach dętych Roba Townsenda, skład uzupełniają były basista The Flower Kings Jonas Reingold, który tworzy znakomitą sekcję rytmiczną wraz z Craigiem Blundellem (obaj dostali przestrzeń na solówki pod koniec) oraz wokalista Nad Sylvan. Wszyscy muzycy w znakomitej formie, perfekcyjnie przygotowani, nie mogło być mowy o najmniejszych potknięciach. Jednak, najbardziej zachwycał Steve Hackett, człowiek ze złotą gitarą, która brzmiała tak jak wyglądała.
Drugi dzień festiwalu rozpoczął występ Collage, który pod koniec zeszłego roku powrócił z pierwszym od wielu lat, bardzo wyczekiwanym albumem "Over and Out". Nie miałem okazji widzieć zespołu podczas tegorocznej trasy koncertowej, dlatego tym bardziej byłem ciekaw jak panowie sobie poradzą. Collage widziałem na żywo kilka razy, dlatego nie sądziłem, że grupa mnie zaskoczy, ale myliłem się. Muzycy podeszli do występu na Summer Fog bardzo poważnie i profesjonalnie. Zero wygłupów czy żartów, pełne skupienie i wysokie stężenie emocji, generowanych w dużej mierze przez Bartosza Kossowicza. Wokalista trochę zagadywał publiczność, ale z umiarem. Nowe utwory ("What About the Pain", "Man in the Middle", "A Moment A Feeling") przeplatały się z klasyką ("The Blues", "Ja i Ty", "Living in the Moonlight", "Baśnie"), co stanowiło znakomite rozpoczęcie wieczoru.
Jeśli podczas występu Gong dzień wcześniej komuś brakowało klasycznych dokonań zespołu, musiał go usatysfakcjonować koncert Steve'a Hillage'a. Muzyk bardzo dużo sięgał do swoich wczesnych płyt, głównie do albumów "Green" i "Fish Rising", ale nie zabrakło również chociażby "Lunar Musick Suite" z "L" czy "The Golden Vibe" z "Motivation Radio". Hillage obstawił się m.in. ekipą występującego w sobotę obecnego składu Gong, co było ciekawym połączeniem starego z nowym, choć wszyscy muzycy są już mocno doświadczeni. Zespół zabrzmiał bardzo gęsto, ciężko i klasycznie psychodelicznie, wiele współczesnych zespołów stonerowych mogłoby i powinno się od nich uczyć. W trakcie występu oczywiście nie zabrakło nieodzownych wizualizacji na wielkich ekranach, choć i tu jest jedna ciekawostka. Odtworzyć przygotowane wcześniej nagrania potrafi każdy, ale Hillage poszedł o krok dalej i część kolorowych plam była tworzona na żywo (!) przez artystkę, która miała swoje stanowisko obok dźwiękowców. To jest dopiero prawdziwa psychodelia w teorii i praktyce.
Drugiego dnia festiwalu nie dało się nie zauważyć kto jest faworytem publiczności. Logo Riverside na koszulkach deklasowało nawet Pink Floyd. Zespół Mariusza Dudy postawił na mocne, ciężkie kawałki, które najlepiej pasowały do materiału z nowej płyty "ID.Entity". Mimo to, nie zabrakło przebojowego "#Addicted" czy mrocznego "02 Panic Room". Jednak, najbardziej rozgrzewały potężne nowości w rodzaju "Landmine Blast" i "Big Tech Brother". W tym kontekście trochę zabrakło "I'm Done With You", ale na osłodę zespół powrócił do nieco zapomnianego "ADHD", grając "Egoist Hedonist" i "Left Out". Na zakończenie podstawowego setu usłyszeliśmy "Friend or Foe?", który aż się prosił o podejście pod scenę i wspólne odtańczenie, ale było to możliwe dopiero na bis, gdy muzycy zaprezentowali "Self-Aware" i rozbudowaną wersję "Conceiving You". Widać wyraźnie, że Mariuszowi Dudzie bardziej niż kiedykolwiek zależy na budowaniu relacji z publicznością, choć mam wrażenie, że czasem jest to robione trochę na siłę. Dowodem były próby "krzyku szeptem", który nie miał szans się sprawdzić w warunkach Spodka.
Główną gwiazdą tegorocznej edycji festiwalu Summer Fog, podobnie jak w 2019 roku, był obecny projekt Nicka Masona, czyli Saucerful of Secrets, grający programowo wyłącznie utwory słynnego kwartetu nagrane przed 1973 rokiem. Można się dziwić, że muzyk nie wykonuje najbardziej znanych kompozycji swojego dawnego zespołu, ale po pierwsze robili to już jego koledzy, a po drugie robią to wszystkie cover bandy Pink Floyd na całym świecie. Dzięki temu pomysł Masona wciąż jest świeży i oryginalny. Zespół na scenie wytwarza absolutnie magiczny klimat muzyki, która powoli zanika. Panowie odświeżają nieco zapomniane już dźwięki i nadają im nowoczesne brzmienie, na które one zasługują. Słuchacze również. Legendarny perkusista Pink Floyd zdaje się kompletnie nie starzeć. Nie chcę nikomu zaglądać w pesel, ale naprawdę chciałbym mieć taką kondycję w wieku Masona. Mam też wrażenie, że to najmilszy członek Pink Floyd, mający zawsze ciepłe słowa zarówno dla publiczności, swoich obecnych muzyków, jak i już nieżyjących kolegów - Syda Barretta i Richarda Wrighta. Opisanie wczesnej muzyki Pink Floyd jest jak już niemalże przysłowiowe tańczenie o architekturze, ale chyba największe wrażenie na publiczności, w tym na niżej podpisanym, zrobiła monumentalna wersja "Echoes", choć tak naprawdę cały występ był zachwycający. Nie mogło być inaczej.
Jeśli komuś udało się dotrzeć do tego miejsca relacji, informuję, że to już podsumowanie. Niestety, nie da się krócej opisać festiwalu wypełnionego po brzegi gwiazdami tej klasy. To było naprawdę wyjątkowe wydarzenie. W powietrzu było czuć atmosferę święta, wszędzie było widać uśmiechnięte twarze, często mniej lub bardziej znajome. Na terenie Spodka rozlokowało się wiele stoisk z płytami i gadżetami, trzeba było się naprawdę mocno trzymać za portfel, by pieniądze nie uleciały zbyt szybko, a było na co wydawać, bo oferta wystawców była bardzo bogata. Jedyny minus, jaki zaobserwowałem, to praca kamerzysty, który z jednej strony zbyt szybko przeskakiwał pomiędzy poszczególnymi ujęciami, a z drugiej nie zawsze nadążał za tym, co działo się na scenie. Ale to drobiazg, który organizatorzy bez problemu nadrobią za rok. I tu chyba przeszedłem do najważniejszej kwestii. W przyszłym roku odbędzie się kolejna edycja Summer Fog, której już nie mogę się doczekać.
Gabriel Koleński
Zdjęcia: Robert Świderski i Michał Majewski
Michał Majewski
MAJ Music