Rok powoli dobiega końca, trzeba zaliczać ostatnie koncerty, zanim rozpoczną się wszelkiej maści, mniej i bardziej potrzebne podsumowania. Niektóre koncerty wychodzą dość spontanicznie i nieoczekiwanie. Do takich zaliczam ostatni, czwartkowy wieczór w Hydrozagadce.
Kiedyś mniej, obecnie jeden ze zdecydowanie najbardziej ulubionych przeze mnie klubów w Warszawie, gościł ciekawą mieszankę artystów z różnych części Europy. Wieczór otworzyła pochodząca z Hiszpanii, Lys Morke. Artystka, wspierana na scenie tylko przez jednego muzyka i dodatkowy sprzęt, odnajduje się w różnych odcieniach muzyki elektronicznej. Jej występ w Hydrozagadce był co najmniej zaskakujący. Spodziewałem się spokojniejszych brzmień i nie zabrakło ich, ale momentami zalewało nas ze sceny gęste, ciemne techno, co robiło wrażenie i wywoływało wibracje. Świetny początek.
To co wydarzyło się następnie, wprawiło mnie w niemałe osłupienie. Norweska Kalandra wyrasta na coraz większe zjawisko i po ich koncercie zaczynam rozumieć dlaczego. Ten zespół wytwarza wokół siebie niezwykły, magiczny klimat, który otula i przenosi do innego, na pewno lepszego świata. Nie jestem szczególnym fanem folku (z różnymi wyjątkami oczywiście), ale jego odmiana w wykonaniu Kalandry ma ogromny urok i czar. Wyposażenia zespołu nie stanowi 50 pradawnych instrumentów, których i tak nie słychać (jedynym urozmaiceniem było granie smyczkiem na gitarze i róg), ale od początku do końca unosi się nad słuchaczem aura skandynawskich lasów i przestrzeń, która pozwala oddychać.
Myślę, że po takim występie Kalandry, A.A. Williams mogła mieć delikatny problem, by wyjść na scenę i przejąć publiczność, co rzeczywiście nie było łatwe. Mimo to, angielska artystka wzięła scenę szturmem i dała naprawdę solidny koncert. Głęboki głos wokalistki i ciężkie brzmienie świetnie się ze sobą komponowały, ale kluczowym elementem były kontrasty muzyczne, gwałtowne przejścia między delikatniejszymi partiami a naprawdę ciężkimi riffami, podpartymi taką też perkusją. Bardzo dobrze wybrzmiały utwory z wciąż promowanej, zeszłorocznej płyty "As The Moon Rests". Zdecydowanie wolę A.A. Williams w wydaniu elektrycznym niż akustycznym (dwa lata temu jako support Leprous w Progresji), który ma swój urok, ale nie pozwala artystce należycie rozwinąć skrzydeł.
Jeśli okaże się, że była to moja ostatnia wizyta w Hydrozagadce w tym roku, to było to naprawdę dobre zakończenie sezonu koncertowego.
Gabriel Koleński