Festiwal Ino-Rock w Inowrocławiu od lat jest świętem muzyki rockowej, nie tylko progresywnej. Co roku przyjeżdżają tu fani z całej Polski, by cieszyć się muzyką, ale też swoim towarzystwem, bo festiwal od dawna jest wydarzeniem nie tylko stricte artystycznym. Szesnasta edycja, która odbyła się w tym roku, była drugim w historii festiwalu wydarzeniem dwudniowym (wiele lat temu pierwszego dnia Quidam dał specjalny występ poza Teatrem Letnim), co tylko spotęgowało wszelkie emocje i doznania. Organizacyjnie, właściwie bez zarzutów, opaski na wejściu, na terenie bez większych zmian - gastronomia skromna, ale bardzo sprawnie zarządzana i standardowe toi toie, ale w tym roku wyjątkowo czyste i schludne (wyglądały na nowe). Szkoda, że merch był bardzo okrojony, tylko niektóre zespoły cokolwiek sprzedawały, ale braki nadrabiała lokalna Farna Records, promująca między innymi przedpremierowo reedycję legendarnego koncertu Quidam w Meksyku z 1999 roku (swoją drogą, całość została przepięknie wydana, brawo!).
Pierwszy dzień festiwalu, przypadkiem bądź nie, był w całości skandynawski. Imprezę otworzył występ powracającego po latach niebytu zespołu PAATOS, który w Polsce ma grono oddanych fanów. Poza znanymi utworami, grupa zaprezentowała kilka kompozycji z nadchodzącej i myślę, że mocno wyczekiwanej przez niektórych nowej płyty. Warunki koncertu niestety nie były najbardziej sprzyjające, ponieważ twórczość Paatos pasuje bardziej do ciemnego i zadymionego klubu niż otwartej sceny w biały dzień. Do tego, występ Szwedów nie był dobrze nagłośniony, zbyt mocna i dudniąca perkusja utrudniała przyjemny odbiór przecież nie aż tak ciężkiej muzyki. Niemniej, dla wielu był to ważny występ, nawet jeśli nie najlepszy.
Następnie, na scenie inowrocławskiego Teatru Letniego pojawili się rodacy Paatos z THE AMAZING. Tu również było głośno, ale na pewno lepiej, dźwięk był bardziej wyważony i całe szczęście, bo gitarowa, psychodeliczna muzyka Szwedów mogłaby być trudna do zniesienia przy większej głośności. A tak, było całkiem przyjemnie, kolejne utwory płynęły ze sceny nieśpiesznie, otulając publiczność festiwalu. The Amazing promuje wydaną w tym roku płytę "Piggies", dlatego tym bardziej nie rozumiem, czemu w setliście zabrakło przebojowego "Streetfighter", ale widocznie grupa miała inny pomysł na siebie. Za to na uwagę zasługiwały rozmyte, ale przeszywające solówki znakomitego (i znanego z innych występujących niegdyś na Ino-Rocku projektów) gitarzysty grupy, Reine Fiske.
Kolejny występ należy do jednych z moich absolutnych faworytów podczas tegorocznej edycji festiwalu. Koncert, o który trochę się bałem i nie byłem go pewien, a przeszedł moje wszelkie oczekiwania. GAZPACHO widziałem na Ino-Rocku w 2018 roku i momentami tamten występ nie był szczególnie porywający, ale tym razem było zupełnie inaczej. Zespół zabrzmiał niezwykle mocno i dynamicznie, doskonale nagłośniony, z dobrze wyeksponowanymi partiami skrzypiec i wiekszą niż zazwyczaj reprezentacją albumu "Tick Tock" ("The Walk", pierwsza część kompozycji tytułowej i "Winter Is Never" na koniec). Ogromnie się cieszę z takiego występu Gazpacho, ponieważ przywrócił on moją wiarę w ten zespół. Zdecydowanie, liczę na więcej w przyszłości.
Pierwszy dzień tegorocznej edycji festiwalu Ino-Rock zakończył fenomenalny koncert pochodzącej z Wysp Owczych EIVOR wraz z zespołem. Eivør Pálsdóttir występowała już tu w 2021 roku i wówczas zrobiła ogromną furorę wśród progresywnej publiczności, która przecież niekoniecznie jest jej głównym targetem. Nie inaczej było tym razem. Eivør jest już właściwie taką alternatywną divą, ale w sensie profesjonalizmu, a nie nadęcia, którego w ogóle u niej nie widać. Wręcz przeciwnie, artystka sprawia wrażenie skromnej i bardzo szczerej, otwartej. Wydana w tym roku płyta "Enn" jest z jednej strony powrotem do bardziej folkowego grania, ale zatopionego w nowoczesnym, elektronicznym sosie. I taki też był ten występ - magiczny, odrealniony, ale osadzony we współczesnym świecie i dopasowany do obecnych standardów. To była prawdziwa gwiazda wieczoru.
Drugi dzień festiwalu rozpoczął występ ŁYSEJ GÓRY, zespołu, który może nie pasuje idealnie stylistyką do profilu festiwalu, ale osobiście bardzo cenię organizatorów mających otwarte spojrzenie na polską scenę i nie bojących się pewnych eksperymentów (przykładem może być doskonały ostatni występ Bokki w Ostrowie). Zespół zaprezentował się na Ino-Rocku naprawdę godnie, z brzmieniem ciężkim, ale raczej selektywnym, z dobrze wyeksponowanymi instrumentami smyczkowymi i śpiewem wokalistki. Słowiański folk metal na papierze (ekranie) może nie wygląda zbyt dobrze, ale w wykonaniu Łysej Góry brzmi całkiem wiarygodnie i porywająco. Jedyne, czego współczułem muzykom, to granie w pełnym słońcu, które operowało prosto na scenę. Parafrazując tytuł nowej płyty grupy, świat naprawdę był w ogniu.
ANTIMATTER to jeden z tych zespołów, który ma prawdopodobnie więcej fanów w Polsce niż w rodzimej Anglii. I to właśnie do fanów ich występ na Ino-Rocku był skierowany. Pełne słońce, niekoniecznie korespondujące z nimi mroczne wizualizacje za muzykami, dość statyczny zespół i różne, drobne problemy z dźwiękiem raczej nie przysporzyły grupie dodatkowych zwolenników, ale dotychczasowi, włącznie z niżej podpisanym, mogli być zadowoleni. Mick Moss z kolegami wytworzyli charakterystyczną dla siebie, podniosłą atmosferę i zagrali bardzo emocjonalnie, a wykonania takich hitów jak "Stillborn Empires", "Partners in Crime", "Black Eyed Man", "Can of Worms", "The Third Arm" czy najnowszego w tym zestawie "No Contact" naprawdę mogły się podobać.
Kolejny występ to jeden z tych wykonawców, którzy pozornie mogliby nie pasować do klimatu festiwalu, ale zazwyczaj jakość broni się sama. SIVERT HOYEM po prostu oczarował inowrocławską publiczność wspaniałym głosem, zgranym zespołem, ogromną charyzmą i świetnymi wykonaniami poszczególnych kompozycji. Lider Madrugady ma w naszym kraju liczne grono fanów, choć nie jestem pewien, czy również wśród słuchaczy rocka progresywnego. Nawet jeśli nie, to po tamtym weekendzie to na pewno się zmieniło. Kompozycje zarówno z wydanej w tym roku "On An Island", jak i poprzednich płyt Norwega zrobiły duże wrażenie na uczestnikach tegorocznego Ino-Rocka. Sam Sivert Høyem to nie tylko świetny wokalista, ale i człowiek z poczuciem humoru oraz odwagą, by zejść do słuchaczy opartych o barierkę. Po występie nie brakowało zachwytów oraz podobno propozycji matrymonialnych.
Przed występem MICHAŁA ŁAPAJA mieliśmy okazać zobaczyć chyba jeden z najbardziej romantycznych gestów w historii festiwalu, a mianowicie zaręczyny dwojga fanów. Zakończone sakramentalnym "tak" i gromkimi brawami. A sam występ klawiszowca Riverside pewnie przejdzie do historii jako jeden z najlepiej wyprodukowanych. Oprawa tego koncertu naprawdę wbijała w ziemię, takich świateł i wizualizacji jeszcze na Ino-Rocku nie było, przynajmniej od 2017 roku, odkąd w nim uczestniczę. Zapowiedź "with guests" budziła nadzieję na więcej niż tylko perkusista i gościnnie Mick Moss. Lekkie rozczarowanie koił fakt, że z perkusją muzyka Michała zyskała na dynamice, a udział lidera Antimatter przełamał pewną jednostajność instrumentalnej twórczości Łapaja.
Szesnastą edycję festiwalu Ino-Rock zakończył występ kolejnego pupila polskiej publiczności, występującego u nas częściej niż w Szkocji RAYA WILSONA. Dawny wokalista Genesis nie pozwala zapomnieć o swoim przez chwilę macierzystym zespole i nawet na festiwalu, gdzie publiczność spokojnie doceniłaby jego solową twórczość, decyduje się na koncert typu "Genesis Classic Revisited", nawet jeśli nie jest to jawnie ogłoszone na plakacie. Czy komuś to przeszkadzało? No właśnie sęk w tym, że kompletnie nie, a "No Son Of Mine", "That's All", "Carpet Crawlers", "Home By The Sea" czy "Follow You Follow Me" śpiewali wszyscy. Nie zabrakło też tytułowego "Calling All Stations", który paradoksalnie nie zrobił aż takiej furory, "In The Air Tonight", który był jednak lekkim przegięciem oraz na zakończenie medleya "Wish You Were Here" i "Knockin' On Heaven's Door". Czyli, mimo kilku własnych utworów i ciekawych aranżacji z pianinem, saksofonem i skrzypcami, jednak setlista jak na przysłowiowe "dni miasta". Mimo to, publiczność nie sprawiała wrażenia rozczarowanej.
Uff, to był długi i bardzo bogaty festiwal, ale myślę, że dwudniowa formuła doskonale się sprawdziła. Autentycznie pierwszy raz nie miałem niedosytu po zakończeniu Ino-Rocka oraz wreszcie trochę więcej czasu dla znajomych, których niekiedy widzę kilka razy w roku. Atmosfera została jak najbardziej utrzymana, a nawet wzmocniona. Skład był ciekawy i mimo wszystko dość zróżnicowany, choć teoretycznie dominowały lżejsze brzmienia. Czy wybiorę się za rok? Co za pytanie!
Gabriel Koleński
Zdjęcia: Jan "Yano" Włodarski