Już od jakiegoś czasu obserwuję, że Knock Out często daje szansę na headlinerskie koncerty zespołom, które wcześniej sprawdziły się jako supporty innych artystów. Kalandrę widziałem rok temu w Hydrozagadce przed A.A. Williams, gdzie Skandynawowie właściwie przebili główną gwiazdę. Teraz przyszedł czas na pierwszą (!) własną trasę i koncert w warszawskich Hybrydach.
Wieczór otworzył występ pochodzącej z Włoch Lili Refrain. Samotna artystka na scenie obsługiwała wszystkie instrumenty (gitarę, bębny, elektronikę) i zapętlała dźwięki na żywo, tworząc transowe pętle. Mroczna, powoli rozwijająca się muzyka spowijała klub i otaczała naprawdę dużą ilość słuchaczy! Frekwencja tego wieczoru była co najmniej imponująca i to od samego początku. Ciężką atmosferę występu rozładowała sama Lili, która okazała się niezwykle sympatyczną osobą, bardzo ciepło wypowiadającą się w stronę zgromadzonej publiczności.
Kalandra powoli staje się marką samą w sobie. Niemal wyprzedany koncert (myślę, że niewiele brakowało) i żywiołowe reakcje publiczności nie powinny już nikogo dziwić, biorąc pod uwagę jaką aurę zespół roztacza wokół siebie sprawiając, że słuchacze jedzą im z ręki. Oczywiście, nawet ten piękny i bajkowy klimat mógłby się na dłuższą metę, nomen omen, przejeść, gdyby nie był odpowiednio zróżnicowany. Trzynastego września grupa wydała nową płytę studyjną, zatytułowaną „A Frame of Mind”, która zawiera kilka mocniejszych kawałków, których również nie zabrakło w koncertowej setliście. Klimat koncertu podbijała także ciekawa gra świateł i takie smaczki jak dźwięki rogu, na którym gitarzysta Kalandry grał w utworze instrumentalnym.
Nie ukrywam, że bardzo lubię takie bardziej kameralne koncerty, tym bardziej, że mam wrażenie, że niedługo Kalandrę będzie coraz trudniej na takich zobaczyć. Nie jest to może muzyka stadionowa, ale duże kluby i supporty przed największymi gwiazdami zdają się stać otworem przed tym doskonałym skandynawskim zespołem.
Gabriel Koleński